[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Uciekaj - powiedziała spokojnie, przygotowując się do ataku, w jednejdłoni trzymała prymitywną, wyszczerbioną siekierę, w drugiej włócznię.Franklyn zamienił się w słup soli, nie wiedząc, co powinien zrobić.Stwo-rzenie opadło na cztery łapy, wydłużona bananowata czaszka odchyliła siędo poziomu rdzenia kręgowego pomiędzy łopatkami.Gad syknął i wark-nął, po chwili na grań, stromo opadającą nad samą zatokę, wyszła watahajego pobratymców.- UCIEKAJ! - krzyknął Liam, który nieporadnie wytoczył się z gęstwiny izatrzymał na środku polany obok Beki.- Biegnij, do diabła, BIEGNIJ! -krzyknął, wstając z ziemi i mocno ściskając w rękach dzidę.Chwilowe wahanie minęło, gdy Franklyn zobaczył, że dywan ciemnoo-liwkowych ciał skrada się w jego stronę na czworakach, przetaczając sięprzez polanę niczym potok śmiercionośnej lawy.Odwrócił się, złapał zagałąz, podciągnął się w górę zbocza, sapiąc ze strachu i wysiłku, i szybkozniknął w zielonej gęstwinie razem ze swoim żółtym plecakiem.- Co? - zasyczał Liam.- Ach, chrzanić to! Myślałem, że jest tylko jeden!Stworzenia rozproszyły się po polanie, próbując zajść ich z obu flanek iokrążyć.- Rekomendacja: uciekaj! - krzyknęła Beki, odwracając się do niego.Liam usłyszał odgłosy dochodzących z góry kroków.Nie był pewien, czydzwięk oznacza, że towarzysze spieszą im na ratunek, czy że uciekają wy-żej.- Hmm.dobra.Poradzisz sobie.sa-ma?Beki zignorowała to jąkanie i podrzuciła trzymany w prawej ręce topór zgracją fechmistrza.%7łółtookie stworzenia otoczyły ich jednak zbyt szybko,Liam nie miał wyjścia - musiał zostać.Mocno oparli się o siebie plecami.- O.rany.o j-jejku.Ja naprawdę nie.uch, o Boże.- Trzymaj się blisko mnie - rzuciła Beki przez ramię.- Ja-jasne.a gdzie idziesz.?Beki była już w ruchu.Odwrócił się i zobaczył, jak skoczyła do przodu,wymachując dzidą niczym batutą.Ostry szpikulec przebił bok jednego zhominidów i utknął między dwoma żebrami, dzięki czemu Beki z łatwo-ścią zwaliła go z nóg.Liam osłaniał jej plecy, mierząc włócznią w istotyzamykające krąg tuż przed nim.Beki z wdziękiem baletnicy znowu zrobiła wypad, wymachując na lewo iprawo wyszczerbionym toporem.Broń zaczepiła o długie, haczykowatepalce jednej z istot; szpony wyleciały w powietrze, rozbryzgując nieregu-larne łuki krwi.Jedno ze stworzeń nagle rzuciło się na Liama, próbując odciąć mu drogęucieczki za Beki.Dzięki umiejętności widzenia obwodowego, chłopak ką-tem oka złowił ruch i zdążył skierować dzidę na nacierającą bestię.Wiotkibambusowy drzewiec zawibrował od siły uderzenia.Zmiercionośne, sierpowate szpony stworzenia zatrzymały się kilka cen-tymetrów przed jego twarzą, ociekające plwociną zęby osadzone w długiejpaszczy gada trzaskały i zgrzytały.Dzida przeszyła stworzenie, którewciąż było jednak zdolne do walki i jeszcze bardziej rozjuszone niż wcze-śniej.- Jezus Maria! Właśnie jednego nadziałem.Ale Beki pochłonięta była walką.Jeszcze mocniej przywarł do włóczni, na której zawisło miotające i wier-cące się stworzenie, powoli i metodycznie coraz głębiej wwiercające się wpal.Ręce chłopaka zalewały strużki gęstej krwi.- Pomocy! - krzyknął.Zauważył, jak kolejny hominid kuli się, szykując się do skoku, ale naglepowietrze przeciął pisk jednego z gadów przypominający krzyk dziecka.Sekundę, uderzenie serca pózniej, ciemnooliwkowe ciała zaczęły się od-czołgiwać, podrywać na nogi i z niesamowitą szybkością biec w stronęskalistej grani, za którą niknęły po kolei w zieleni.Przepadły.Po prostu.Za wyjątkiem wciąż szamoczącego się na włóczni stwora.Sierpowatyszpon zahaczył o ramię Liama, rozerwał materiał koszuli i wtopił się wmięśnie z łatwością rzeznickiego ostrza siekącego mięso.- Grgh! - ryknął Liam.- Pomóż mi!Beki pojawiła się obok niego w mgnieniu oka i szybkim cięciem uderzyław zgrabny kark stworzenia, które zamarło w oczekiwaniu na dopełnieniesię swojego przeznaczenia.Długa głowa przechyliła się na bok z ciekawo-ścią, po czym przekrzywiła z powrotem na zgarbiony kręgosłup; ściętaczaszka trzymała się jeszcze ciała na postrzępionym kawałku odsłoniętegobladoróżowego ścięgna.Mięśnie jednej z nóg napinały się w pośmiertnychdrgawkach.Liam popatrzył na Beki.Jej blada twarz i tułów umazane były we krwi, aw beznamiętnych zazwyczaj, szarych, zimnych oczach błyskały teraz ogni-ki szaleństwa rozszerzające zrenice.Ale wrażenie to minęło bardzo szyb-ko, sztuczna inteligencja zaczęła odzyskiwać kontrolę nad mimiką.Jed-nostka popatrzyła na niego spokojnie.- Jesteś ranny, Liamie?Chłopak ponownie spojrzał na zakrwawione ramię, na szczęście cios niesięgnął tętnicy.Niejasno uświadomił sobie, że musi być w szoku, gdy usły-szał swoje własne słowa:- Może mnie ktoś zabrać z powrotem na Titanica?dROZDZIAA 45Dżungla 65 milionów lat przed naszą erąDwadzieścia minut pózniej Liam i Beki weszli na szczyt wzgórza - nieza-lesione garby skalne z pełnym widokiem na wszystkie trzy strony tropi-kalnego morza.Liam opadł na skalisty grunt.- G-gdzie się podziały? - spytał Franklyn, patrząc zza pleców Liama naskraj opadającej ku morzu dżungli.- Idą za wami?- Już nas nie ścigają - odrzekła Beki.- Mój Boże, raniły cię! - krzyknęła Laura, siadając obok chłopaka.Ode-rwała kawałek koszuli i użyła go jako bandaża
[ Pobierz całość w formacie PDF ]