[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Do tego czasu jak wrócę,znajdziesz sobie nową ukochaną.Jestem tego pewna.Tacy są wszyscy mężczyzni.Mimo jego protestów i zapewnień, że ją kocha i że ponad wszystko pragnie,by zgodziła się zostać jego żoną, nie zdobyła się, by powiedzieć coś więcej ponad: Poczekamy i zobaczymy, musimy wpierw oboje być całkowicie pewni, czyż nietak?"Wieczór w każdym razie zakończył się rozczarowaniem.Carl odprowadziłGinny do wozu, w którym już spały Sonya i Tillie.Był w wyjątkowo paskudnymnastroju.W nocy nadeszła burza.W najmniejszym stopniu nie ukoiło tonadszarpniętych nerwów i złych nastrojów.Prawie każdy w obozie chodziłrozdrażniony.Aatwo dochodziło do zatargów.Kucharz biadolił, że Zack do tej pory nie umiejeszcze porządnie rozpalić ognia.Słysząc to chłopak przewrócił garnek z kawą ipognał po swego konia, wrzeszcząc, że jest kowbojem, a nie pomocnikiem kucharza.Jeszcze w nocy doszło do ostrej wymiany zdań między Sonyą a Ginny.Sonyagłośno wyraziła swe oburzenie, że Ginny wraca o tak niedorzecznie póznej porze iże jeśli nie zacznie się pilnować, wkrótce będzie mieć niezbyt chlubną reputację.Tak się zaczęło.Ginny odparła wściekłym głosem, że była z Car-lem, a nie z panemMorganem, po czym spytała słodko, czy biedna Sonya nie jest przypadkiem o niązazdrosna.Resztę nocy przeleżały w milczeniu, odwrócone do siebie plecami.Choćżadna z nich nie mogła zasnąć, odkąd ponad ich głowami deszcz zaczął bębnićgłośno o płócienną płachtę wozu, nie odezwały się do siebie ni słowem.Następnego ranka w zacinającym deszczu zaprzęgali muły do wozówgrzęznąc po kolana w błocie.Nic nie szło tak jak trzeba.Kilka koni skupionych wogrodzonym linami stadzie wyrwało się i uciekło.Pop zaczął obwiniać o toAnula & Polgara & ponaousladansc kowboja, Dave'a Fiersta, a ten z miejsca odkrzyknął, że ma już tego dość i rzuca towszystko.W tejże samej chwili nadjechał Carl Hoskins.Czarny deszczowiec miał całypokryty błotem.Gniewnym głosem zażądał wyjaśnień, dlaczego wozy jeszcze nieruszyły.Wypuścił już stado, więc jeśli się nie pośpieszą, bydło lada moment stratujecały ich obóz.Pop już otwierał usta, by zakląć głośno, gdy wtem w owej niefortunnej chwilina karym wierzchowcu wjechał w sam środek obozu Steve Morgan.Wyglądał jaksam diabeł - miał pózniej rzec Pop - z odkrytą głową i mokrymi czarnymi włosamiprzylepionymi do czaszki.- Psiakrew! Powinieneś zatrzymać to stado! Co tu jeszcze robisz, do jasnejcholery?Wściekły, ubliżający ton jego głosu podziałał na świeżo urażoną dumę Carlajak smagnięcie batem.W jednej chwili stracił panowanie nad sobą.Gdy Ginny, zaalarmowana krzykiem Sonyi, wdrapała się na siedzenie wozu,żeby zobaczyć co się dzieje, ujrzała dwu mężczyzn, całkowicie wytapianych wbłocie, którzy tłukli Się zawzięcie, otoczeni kręgiem podniecanych gapiów.Obaj byli podobnej budowy i wzrostu.Z początku trudno było zorientowaćsię, kto jest kim, zwłaszcza że i twarze usmarowane mieli grubą warstwą błota.LeczGinny po chwili bez trudu rozpoznała Steve'a Morgana.Walczył z niepohamowanąfurią rozwścieczonego zwierza.Carl nigdy nie obawiał się walki, wiedziała o tym.Chełpił się, że w walce na pięści nie ma sobie równych, ponoć dobry też był wzapasach w stylu kornwalijskim.Z tego jednak, co zobaczyła w ułamku sekundy,wiedziała, że jego umiejętności nie zdadzą mu się na nic.Słyszała przyprawiające o mdłości głuche uderzenia pięści o ciało,podświadomie wyczuwała płonącą między nimi nienawiść, która zagrzewała ich dowalki.Obeszli się wkoło, przypadli do siebie i zwarci w uścisku potoczyli się naziemię, wyswobodzili i znów poderwali na nogi.Przypominali gladiatorów na arenierzymskiego cyrku albo walczące na śmierć i życie dwa rozwścieczone lamparty.- Powstrzymajcie ich! -jęknęła Sonya, przyciskając dłonie do ust.- Na litośćAnula & Polgara & ponaousladansc boską, dlaczego nikt ich nie powstrzyma?- Bo wszyscy się dobrze bawią, nie widzisz?Choć Ginny obiecywała sobie, że będzie dziś dla Sonyi wyjątkowo miła iwynagrodzi jej swe wczorajsze zachowanie, głos jaki z siebie dobyła, znów przybrałostry i wysoki ton.Chciało jej się krzyczeć z całych sił, ale nie tak jak Sonya- ze strachu.Raczej w przypływie wszechogarniającego ją prymitywnegopodniecenia.Puls dudnił jej w skroniach, a serce biło tak mocno, że siedziała jakogłuszona.Wcale nie chciała patrzeć, ale za nic nie mogłaby się powstrzymać.Dokładnie tak jak w dniu, gdy patrzyła na walkę Steve'a z Apaczem.To było prawiejak walka byków, którą raz widziała.Ze zdumieniem patrzyła wtedy, jak kobietyjedna po drugiej zrywają się na równe nogi i wrzeszczą bez opamiętania, żądne krwi.A dzisiaj - gdy deszcz strumieniami spływał jej po twarzy, gdy w uszach dzwięczałyokrzyki mężczyzn, a gdzieś wysoko nad głową rozlegały się złowrogie pomrukiburzy - zrozumiała, jakie to uczucie.Jak przez mgłę widziała sylwetki zwarte wprymitywnej męskiej walce, słyszała ich ciężki oddech i łomot pięści.Sama stała ażdo bólu świadoma każdej cząstki swego ciała, w przemokniętej na wskroś,przylegającej doń ściśle sukni.Zupełnie jakby doznała pomieszania zmysłów.Rozległ się krzyk, głuchy jęk, po czym jeden z mężczyzn potoczył się w tył iupadł jak długi w błoto.Usłyszała, jak Paco krzyczy ostrzegawczo:- Steve, zostaw go! Wystarczy!Mężczyzna, który stał pochylony, na szeroko rozstawionych nogach, jakbymiał chęć jeszcze raz rzucić się do skoku i raz na zawsze skończyć ze swymprzeciwnikiem, z wolna, z ociąganiem wyprostował się i odszedł.To już koniec.Nie bacząc na przerażony okrzyk Sonyi, Ginny zeskoczyła zwozu i pobiegła przed siebie.Wiódł ją instynkt [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wpserwis.htw.pl