[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Elryk i Dyvim wkrótce znaleźli się w krainie Myyrrhn, lecz nim tam dotarli, oba miecze były już porządnie zbroczone krwią.Melnibonéanin nareszcie mógł trzeźwo myśleć i działać, ale nie podzielił się przemyśleniami z Dyvimem, choć ten jechał obok.Nie prosił go też o pomoc.Pozwolił swoim myślom dryfować w czasie, od przeszłości, przez teraźniejszość, do przyszłości.Układały się w logiczną całość, w pewien schemat.Elryk nie ufał żadnym prawidłowościom, jego zdaniem życie było chaotyczne, podporządkowane przypadkowi i nie do przewidzenia.Schemat, który mu się teraz ukazał, uznał za iluzję, twór umysłu.Kilka rzeczy jednak wiedział na pewno.Wiedział, że nosił przy pasie miecz, niezbędny z przyczyn fizjologicznych i psychologicznych.To było pewnego rodzaju przyznanie się do własnej słabości, braku pewności siebie lub wiary w prawidłowość przyczynowo-skutkową.Uważał siebie za realistę.Noc była chłodna, a na dodatek porywisty wiatr targał nimi szarpiąc ubrania, wdzierał się do płuc lodowatym tchnieniem, wył i zawodził.Kiedy zbliżyli się do Wąwozu Xanyaw, niebo, ziemia i powietrze przepełniły się pulsującą muzyką, harmonijną, prawie namacalną.Całe akordy dźwięków, w górę, w dół, unosiły się i opadały, a z muzyką tą nadeszły stwory o białych twarzach.Byli zakapturzeni.Ich miecze rozwidlały się na końcach w trzy zakrzywione ostrza.Na twarzach widniały upiorne uśmiechy.Muzyka postępowała za nimi, gdy rzucili się na Melnibonéan, którzy musieli silnie ściągać cugle, żeby powstrzymać konie od ucieczki.Elryk widział w swoim życiu niejedno, widział rzeczy przyprawiające innych o obłęd, ale z niewiadomej przyczyny te stworzenia przeraziły go bardziej niż jakiekolwiek inne potwory: wyglądali jak ludzie, zwykli ludzie, których dusze posiadła siła nieczysta.Czekając na starcie, Elryk i Dyvim wyciągnęli miecze, lecz do walki nie doszło.Muzyka i ludzie minęli ich i pobiegli w kierunku, z którego przybyli Melnibonéanie.Nagle ponad głowami usłyszeli trzepot skrzydeł, przenikliwy wrzask dochodzący prosto z nieba i śmiertelny lament.Obok przebiegły dwie uciekające kobiety i ku swemu zdziwieniu, Elryk rozpoznał w nich przedstawicielki skrzydlatej rasy z Myyrrhn.Jednak nie miały skrzydeł.Czyżby skrzydła zostały odrąbane? Kobiety nie zwróciwszy uwagi na jeźdźców pobiegły prosto i zniknęły w ciemności, ich oczy były puste, na twarzach malował się obłęd.- Elryku, co się tu dzieje?! - krzyknął Dyvim Slorm i schował miecz do pochwy, walcząc jedynie ze swoim wierzchowcem, żeby utrzymać go w miejscu.- Nie wiem.Nie wiem, co się dzieje w miejscu, gdzie powracają rządy Martwego Boga.Noc zalewały przepełnione strachem dźwięki.Wszędzie wokół panował ruch i zamieszanie.- Chodźmy! -powiedział Elryk i uderzył mieczem zad konia, zmuszając go tym samym do galopu w kierunku, z którego wszyscy uciekali.Gdy wjechali pomiędzy dwa wzgórza Wąwozu Xanyaw, powitał ich potężny śmiech.W środku było ciemno, choć oko wykol, a w powietrzu wyczuwało się Zło.Zwolnili tempo, gdyż zupełnie zatracili poczucie kierunku, i Elryk musiał krzyknąć do kuzyna, żeby sprawdzić, czy jeszcze z nim jest.W wąwozie ponownie odbił się echem potężny śmiech.Pod jego siłą zadrżała ziemia, a dobywał się on prosto z ciemności.Wyglądało na to, że cała planeta drwiła i naśmiewała się z ich wysiłku przezwyciężenia strachu i parcia dalej.Przez głowę Bladolicego przemknęła myśl, że zostali zdradzeni i tu pułapkę zastawił Martwy Bóg.Nie miał żadnej podstawy, by uwierzyć w obecność Zarozinii w wąwozie.Dlaczego zaufał Sepirizowi?Coś go minęło i otarło się o jego nogę.Położył rękę na gardzie miecza, gotów go wyciągnąć jednym ruchem.Wtem, jak gdyby spod ziemi, wystrzeliła ku niebu ogromna postać o twarzy małpy, zagradzając im dalszą drogę.Ręce trzymała na biodrach, spowijało ją złote światło.Z tym kształtem zlewał się inny, który dodawał jej dostojeństwa i dzikości.Ciało sprawiało wrażenie, że jest żywe i w ciągłym ruchu.Przyczyniały się do tego tańczące kolory i światło.Usta były wygięte w uśmiechu zadowolenia i wiedzy.To był Darnizhaan, Martwy Bóg.- Elryk!- Darnizhaan! - wrzasnął Elryk ze złością, zadzierając głowę do góry, żeby zobaczyć twarz Martwego Boga.Nie czuł już teraz żadnego strachu.- Przybyłem po moją żonę!Martwego Boga otoczyli nagle jego akolici.Mieli szerokie i blade usta, trójkątne twarze i szaleństwo w oczach.Na głowach nosili stożkowate czapy.Chichotali wysokimi głosikami i wiercili się w świetle groteskowego lecz pięknego zarazem ciała Darnizhaana.Naśmiewali się i przedrzeźniali dwóch jeźdźców, ale nie odchodzili od nóg swego pana.- Zdegenerowane żałosne pachołki - szydził Elryk.- Nie tak żałosne jak ty, Elryku z Melniboné - zaśmiał się Darnizhaan.- Czy przyszedłeś dobić ze mną targu, czy też powierzyć duszę swojej żony pod moją opiekę, żeby mogła spędzić wieczność na umieraniu?Twarz Elryka była niewzruszona.- Zniszczyłbym cię, instynkt mi to nakazuje, ale.- To ty musisz zostać zniszczony, Elryku.Jesteś anachronizmem.Twój czas już minął - Martwy Bóg uśmiechnął się prawie ze współczuciem.- Mów za siebie, Darnizhaanie!- Mógłbym cię zniszczyć.- Ale nie zrobisz tego - odpowiedział Elryk.Chociaż nienawidził bezgranicznie tego Martwego Boga, uświadomił sobie niepokojące uczucie braterstwa w stosunku do Darnizhaana.Obaj reprezentowali przeszłość, żaden z nich nie należał do teraźniejszego świata.- Więc zniszczę ją - powiedział Martwy Bóg.- To mogę zrobić bezkarnie.- Zarozinia! Gdzie ona jest?Po raz kolejny potężny śmiech wstrząsnął Wąwozem Xanyaw.- No patrzcie, do czego to doszło.Był czas, gdy żaden Melnibonéanin, a w szczególności nikt z królewskiej linii, nie przyznałby się, że mu zależy na drugiej śmiertelnej istocie, zwłaszcza gdy ta należała do zwierzęcej rasy.Rasy podludzi z Młodych Królestw
[ Pobierz całość w formacie PDF ]