[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Iwan Sawieliewicz marzy tylko o jednym – o tym, żeby tego Alojzego zabrano z Varietes dokądkolwiek, byle jak najdalej, ponieważ – jak Warionucha czasem mówi o tym szeptem w zaufanym towarzystwie – “takiego ścierwa jak ten Alojzy nie spotkał chyba jeszcze nigdy w życiu i że, zobaczycie, wszystkiego się po tym Alojzym można spodziewać”.Być może zresztą, że administrator nie jest bezstronny.Nigdy nie zauważono, żeby Alojzy robił coś złego, nie zauważono zresztą, żeby w ogóle robił cokolwiek, jeśli, oczywiście, nie liczyć zaangażowania na miejsce bufetowego Sokowa kogoś innego.Andrzej Fokicz zmarł na raka wątroby w klinice Pierwszego Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego w dziesięć miesięcy po pobycie Wolanda w Moskwie.Tak więc minęło lat kilka i wydarzenia zgodnie z prawdą opisane w tej książce zblakły, zatarły się w pamięci.Ale nie wszyscy o nich zapomnieli, nie wszyscy.Co roku na wiosnę, skoro się tylko zacznie świąteczna pełnia księżyca, pod lipami na Patriarszych Prudach zjawia się przed wieczorem człowiek może trzydziestoletni, może nieco po trzydziestce.Rudawy, zielonooki, skromnie ubrany.Jest to pracownik Instytutu Historii i Filozofii, profesor Iwan Nikołajewicz Ponyriow.Przyszedłszy pod lipy zasiada zawsze na tej samej ławeczce, na której siedział owego wieczora, kiedy to dawno już przez wszystkich zapomniany Berlioz po raz ostatni w swym życiu ujrzał rozpryskujący się na kawałki księżyc.Teraz księżyc nie uszkodzony, o zmierzchu biały, później złoty, płynie nad byłym poetą Iwanem Bezdomnym, a jednocześnie tkwi bez ruchu na wysokościach, a na powierzchni księżyca siedzi ni to koń, ni to smok.Profesor Ponyriow wie o wszystkim, wszystko wie, wszystko rozumie.Wie, że za młodu padł ofiarą zbrodniczych hipnotyzerów, że potem leczył się i wyleczył.Ale wie również, że z pewnymi sprawami nie może sobie poradzić.Nie może sobie poradzić z tą wiosenną pełnią księżyca.Skoro tylko zbliży się jej czas, skoro tylko zacznie rosnąć i wyzłacać się ów satelita, który niegdyś wisiał wyżej niż dwa pięcioramienne świeczniki, Iwan staje się niespokojny, nerwowy, traci sen i apetyt, czeka, aż księżyc się wyokrągli.A kiedy nadchodzi pełnia, nikt nie jest w stanie zatrzymać go w domu.Pod wieczór wychodzi i idzie na Patriarsze Prudy.Siedząc na ławce już otwarcie rozmawia sam ze sobą, pali, zmrużonymi oczyma przygląda się to księżycowi, to pamiętnemu kołowrotowi.Spędza w ten sposób godzinę lub dwie.Potem wstaje i zawsze tą samą trasą, przez Spiridonowkę, idzie w zaułki Arbatu, a oczy ma puste, nie widzące.Mija sklep z naftą, skręca tam, gdzie wisi przekrzywiona stara latarnia gazowa, i skrada się ku kracie, za którą widzi piękny, choć jeszcze nagi ogród, a w ogrodzie – zacienioną gotycką willę, pomalowaną księżycowym blaskiem od strony, na którą wychodzi weneckie okno w wykuszu wieży.Profesor nie wie, co go ciągnie do owej kraty, ani kto mieszka w willi, ale wie, że daremnie by ze sobą walczył w czasie pełni księżyca.Wie także, że w ogrodzie za kratą nieodmiennie zobaczy zawsze to samo.Zobaczy siedzącego na ławce starszego, solidnie wyglądającego mężczyznę z bródką, w binoklach, mężczyznę o nieco prosiakowatej twarzy.Profesor zastaje mieszkańca willi zawsze w tej samej marzycielskiej pozie, zapatrzonego w księżyc.Profesor wie, że siedzący, kiedy napatrzy się już na księżyc, z pewnością spojrzy w okno w wieżyczce i będzie w nie patrzył, jak gdyby oczekując, że okno to zaraz się otworzy i coś niezwykłego ukaże się na parapecie.Wszystko, co będzie potem, profesor zna na pamięć.Należy się wtedy niezwłocznie ukryć głębiej za ogrodzeniem, bo siedzący zacznie teraz niespokojnie kręcić głową, wypatrywać czegoś błądzącymi po powietrzu oczyma, uśmiechać się z zachwytem, potem nagle z tęskną błogością plaśnie w dłonie, a potem już całkiem zwyczajnie i to dość głośno zacznie mamrotać:– Wenera! Wenera! Ech, jakiż ze mnie głupiec!.– O, bogowie, bogowie! – będzie szeptał profesor kryjąc się za kratą i nie spuszczając rozpłomienionych oczu z tajemniczego nieznajomego.– Oto jeszcze jedna ofiara księżyca.tak, jeszcze jedna; ofiara, zupełnie jak ja.Siedzący zaś będzie przemawiał nadal:– Ech, jakiż ze mnie głupiec! Dlaczego, dlaczego nie odleciałem z nią? Czego się, stary osioł, przestraszyłem? Zaświadczenie wziąłem!.Ech, męcz się teraz, stary kretynie!.I będzie to trwało dopóty, dopóki w ciemnej części willi nie stuknie okno, nie ukaże się w nim coś białawego, nie rozlegnie się nieprzyjemny kobiecy głos:– Mikołaju, gdzie jesteś? Co to za fanaberie? Chcesz złapać malarię? Chodź na herbatę!Wtedy siedzący ocknie się, oczywista, i kłamliwym głosem odpowie:– Chciałem odetchnąć świeżym powietrzem, serdeńko! Wyjątkowo dobre dziś mamy powietrze!.Wstanie z ławki, ukradkiem pogrozi pięścią zamykającemu się oknu na parterze i powlecze się do domu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]