[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Widzisz, jak nas znosi?Kilczer sprawdził bandaże na dłoniach, poprawił opaskę na gło­wie, chwycił wiosła i zaczął wiosłować długimi miarowymi pociągnięciami.Łódź z każdą minutą zbliżała się do ujścia rzeki, które było już tak blisko, że Dorthy mogła dostrzec schodzące aż do samej wody drzewa i białe kamienie na brzegach.Przejrzysta czarna toń zmętniała i niebawem Kilczer musiał podpłynąć bliżej brzegu, gdzie prąd był słabszy.Woda przybrała teraz barwę herbaty z mlekiem, uwielbianej przez rodowitych Australijczyków.Poczuli podmuch zimnego wiatru.W oddali, wysoko nad linią iglastego lasu, nagie szczyty grani kryły się w zabarwionej na różowo przez słońce chmurze.Kilczer coraz częściej zwlekał między kolejnymi pociągnięciami wioseł i ocierał czoło.W pewnej chwili zupełnie przestał wiosłować i przez prawie minutę zanosił się gwałtownym, suchym kaszlem.Później wzruszeniem ramion zbył obawy Dorthy i znów chwycił za wiosła.Na środku rzeki - wpłynęli już między porośnięte lasem brzegi - szybki nurt toczył spienione fale.Pod niskimi konarami drzew zalegały cienie, w których mogło się coś kryć.Kilczer nadal wiosło­wał, powoli i z wysiłkiem.W końcu rzekł:- Chyba trochę odpocznę.- Może powinniśmy porzucić łódź.Mamy już za sobą najgor­sze, przepłynęliśmy jezioro.Nawiasem mówiąc, miałeś rację.Zanurzył wiosła, pociągnął i jeszcze raz zanurzył.- Miałem szczęście, oboje je mieliśmy.Nie zostawimy łodzi, którą z takim trudem zdobyliśmy.W tym lesie nie ufam naszemu przyjacielowi.- Moglibyśmy go wypuścić.- Nie, tego nie chcę.Może spróbujesz dowiedzieć się od niego czegoś więcej.- Zrobiłam co mogłam.Niczego już się od niego nie dowiem.Pociągnięcie, zanurzenie.Kilczer kierował łódź do skalistego brzegu, gdzie ciemne drzewa pochylały się nad olbrzymimi głazami.- Mówiłaś, że ma głęboko ukryte pokłady wiedzy.- Tylko że ja nie mam do nich dostępu.Wiesz, że mogę dostrzec tylko to, o czym myśli.- I ta wiedza czeka na uwolnienie, tak? Nasz przyjaciel ma zaledwie kilka dni, przynajmniej w swej obecnej postaci.Za kilka dni.Mocno pociągnął prawym wiosłem i łódź w coś uderzyła.Dorthy obejrzała się, zobaczyła, że stadnik nisko pochyla głowę przed wachlarzem szorujących o dziób iglastych gałęzi.Kilczer wyjął jedno wiosło z dulki i za jego pomocą przepchnął łódź wzdłuż leżącego w wodzie pnia.Dorthy przywiązała odciętą cumę dojednej z gałęzi.Kilczer przeciągnął się, rozprostowując ręce.Stadnik obserwo­wał go, skulony pod nisko zwieszonymi gałęziami.- Nie próbuj uciekać, mały potworze - rzekł Kilczer i pod­niósł karabin.Stadnik skulił się, skrobiąc pazurami drewno.- Ach tak, wiesz co to takiego.Dorthy, możesz popilnować naszego przy­jaciela, kiedy będę odpoczywał?- Oczywiście - powiedziała, a kiedy położył się, zaczęła masować jego ramiona, aż napięte mięśnie rozluźniły się pod jej palcami.- Wspaniale - mruknął Kilczer.Chłodna, trochę śliska skóra, szereg wystających kręgów: jej chudy i blady kochanek.W końcu zasnął z głową złożoną na skrzyżowanych rękach i twarzą obróconą w bok, częściowo zakrytą przez zmierzwione włosy.Dorthy położywszy karabin obok, na deskach pokładu, usiadła przy nim.Stadnik na dziobie nie ruszał się, jego wielkie, nieprzeniknione oczy skrywał cień.Może także spał.Mijały godziny.Dorthy patrzyła jak rzeka przepływa obok, a czer­wone słońce lśni na pofalowanej toni.Czuła jak jej niepokój znika na widok tych ustawicznych zmian.W pewnej chwili przepłynęła obok kępa roślinności, wirując w statecznym walcu, w uścisku szybkiego nurtu.Innym razem z drzew na drugim brzegu uniosła się chmara latających stworzeń i okrążyła łódź - stadnik obrzucił je spojrzeniem - a potem odle­ciała w dół rzeki.Jeniec patrzył jak odlatywały, a potem znów opuścił głowę, niemal ukrywając swoją twarz w cieniu kaptura.Trochę później Kilczer przeciągnął się, usiadł i przetarł oczy.- Jak długo spałem? - zapytał.Dorthy zerknęła na zegarek.- Mniej więcej cztery godziny.- Nie chciałem.- Przeszedł na skraj platformy i załatwił potrzebę z rufy, odwrócony tyłem do Dorthy i stadnika.- Zaraz ru­szamy dalej.Prześpij się trochę, Dorthy.Ja popilnuję go, wiosłując.- Nie jestem zmęczona.Nic nie robiłam.- Bzdura - rzekł wesoło Kilczer.Owinął sobie dłonie kawał­kami materiału i wrócił do wioseł.Kiedy Dorthy odwiązała cumę, odbił od brzegu i powrócił do monotonnego rytmu wiosłowania.Brzegi po obu stronach wznosiły się teraz wyżej - prawie pionowe skalne ściany, tu i ówdzie obwieszone czarną roślinnością, z kamienistymi plażami u podnóży i krawędziami porośniętymi widocznymi na tle nieba sosnami.Słoneczne światło wpadało prosto do kanionu.Kawałek dalej rzeka zataczała łuk wokół żwirowego cypla.Kiedy go mijali, Dorthy usłyszała huk spadającej wody, a potem zobaczyła odległy o pół kilometra wielki wodospad, opada­jący do spienionej niecki z gładkiej jak szkło ściany.Poczuła na twarzy łagodny dotyk unoszącej się nad tą pianą mgły.Za jej plecami Kilczer mruknął coś, pociągnął prawym wiosłem i skierował łódź do niewielkiej zatoczki.Drewniane dno skrobało o żwir, aż wreszcie łódka osiadła na mieliźnie.Stadnik wyprostował się i z rozłożonym kapturem popatrzył wokół.Kilczer ubrał górę kombinezonu (bez jednego rękawa), podniósł karabin i podał go Dorthy.Poszperał w swoim pomarańczowym węzełku i wyjął nóż.- Osłaniaj mnie - powiedział, przekrzykując szum wodospa­du, po czym poszedł na dziób.Stadnik wierzgając, usiłował wstać.Jego pazury zostawiały dłu­gie ślady w miękkim drewnie.Kilczer pochylił się i przeciął więzy na porośniętych czarnym futrem nogach.- Wstawaj, niech cię szlag! Wstań!Stadnik przyciskał się plecami do dziobu.Dorthy zrozumiała, że był przekonany, iż zaraz umrze.Fałdy skórne rozwinęły się wokół jego twarzy.Kilczer chciał go chwycić za ramię, lecz stadnik spróbował go kopnąć.Kilczer odskoczył, zachwiał się i uderzył plecami o krawędź platformy.Dorthy z bijącym sercem chwyciła karabin.Jednak stadnik uspokoił się, czujnie ich obserwując.- Można by pomyśleć, że chciałem go zabić - rzekł Kilczer.- Proszę, daj mi karabin.- Tylko jeżeli go nie zabijesz.- Oczywiście - zapewnił i strzelił w niebo.Trzask strzału był ledwie słyszalny w huku wodospadu.Stadnik drgnął, a potem znów znieruchomiał.Dorthy w przypływie zniecierpliwienia wyrwała mu karabin.Zaskoczony Kilczer pozwolił jej na to.- Wysiądź z łodzi - powiedziała mu.- Już.- Co.? Co chcesz zrobić?- Idź już!Po chwili podniósł pomarańczowy węzełek i zeskoczył na brzeg.Dorthy wycelowała w nieheblowane deski tuż przy nogach opornego stadnika i oddała krótką serię strzałów.Stadnik zaczął się podnosić, gdy posypały się na niego kawałki drewna.Dorthy wystrzeliła po­nownie.Kolba kilkakrotnie szturchnęła ją w ramię i dziewczyna z ulgą zobaczyła wdzierającą się przez wybity otwór wodę.Dorthy szybko odwróciła się, wskoczyła w sięgający do pasa nurt i zaczęła brnąć w stronę plaży, na której stał już Kilczer.Łódź zaczęła osiadać, dziobem naprzód.Po chwili stadnik przeskoczył przez burtę - zwinnie pomimo związanych na plecach rąk - z pluskiem lądując po uda w wodzie.Spojrzał w dół rzeki, a potem na Dorthy i na karabin, który trzymała w dłoni [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wpserwis.htw.pl