[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rozległ się odgłos kolejnego ciosu, trzask i pisk, który przeraził mnie tak bardzo, że się szarpnąłem i potoczyłem po mokrej trawie.Teraz nieludzki pisk był tak przepełniony zwierzęcą wściekłością i bólem, że musiał pochodzić z gardła bestii porośniętej czarną szczeciną.W mroku niewiele widziałem, ale dostrzegłem zarys sylwetki Dana i jego lśniącą łysinę.W ręce uniesionej nad głową dzierżył największy z moich kluczy.Wołał: “Iaa! Iaa!” głosem, który miał brzmieć przerażająco, ale wysoki ton zdradzał paniczny strach.W ciemnościach za nim dostrzegłem coś jeszcze: krępą i ciężką postać, która wolno poruszała ramionami niczym stworzenia zwykle żyjące w głębinach morskich.Ten ruch przypominał mi bezskuteczne wysiłki żywych homarów leżących na ladzie w sklepie rybnym, tylko że stwór wzrostem dorównywał wyrośniętemu mężczyźnie i był bardzo silny.Teraz uciekał w głąb lasu.Zakręciło mi się w głowie, usiadłem na ziemi, rozcierając posiniaczoną szyję, i z trudem łapałem powietrze.Dan podszedł do mnie i położył na ziemi klucz.- Dobrze się czujesz? - zapytał.- Myślałem, że to diabelstwo rozerwie cię na strzępy.- Nie ty jeden tak myślałeś.Przyjrzałeś mu się dobrze? Pokręcił głową.- Nie, widziałem tylko szczypce i dużą, kościstą głowę.Nawet go dobrze nie obejrzałem, tylko się zamachnąłem kluczem i modliłem, żeby cię puścił.- Bogu dzięki, że to zrobiłeś.Jeszcze chwila, a by mnie załatwił.Dan przyglądał mi się uważnie w mroku, starając ocenić, czy jestem bardzo poraniony.- Krwawisz? - zapytał.Pokręciłem przecząco głową.- To dobrze, wracajmy do samochodu.Lepiej się tu nie szwendać bez potrzeby.Pomógł mi wstać.Byłem przerażony i chwiałem się na nogach, ale mogłem iść o własnych siłach.- Nie zapomnij o kluczu - zwróciłem się do Dana.- Narzędzia kosztują fortunę.Wyczłapaliśmy z lasu i okrążyliśmy podwórko starego Pascoe.Gdy wyszliśmy spod osłony drzew, deszcz uderzył w nas ze zdwojoną siłą i nim dotarliśmy do samochodu, byliśmy kompletnie przemoczeni.Wsunąłem się na przednie siedzenie i zatrzasnąłem drzwi.- Na pewno możesz prowadzić? - spytał Dan.- Czuję się dobrze - odparłem rozcierając kark.- Przynajmniej w miarę dobrze.Ten stwór tylko trochę mnie przydusił.- To było jedno z nich? Jim czy Alison?- Tak myślę.- Przełknąłem ślinę.- Raczej Alison.Kiedy to się stało, rozmawiałem z Jimem.- Rozmawiałeś z Jimem? Czy go widziałeś?- Nie.Ukrył się w samym środku kępy kłujących krzewów.Nawet mi się nie udało zobaczyć zarysu sylwetki.Dan wytarł mgiełkę z okna samochodu i zapatrzył się w ciemność i deszcz.- Wiesz co - odezwał się po chwili - walenie w tego stwora przypominało rozcinanie chrupkiej skórki na chlebie.Kiedy uderzyłem po raz drugi, to nawet zachrobotało.- Miałem wrażenie, że go zraniłeś.- Gdybym wiedział, że to Alison.Przerwałem mu unosząc dłoń.- Gdybyś wiedział, że to Alison, zrobiłbyś dokładnie to samo.A ze słów Jima wynika, że oni nie są już tymi samymi ludźmi, którymi byli kiedyś.To nie znani nam Jim i Alison.I nie przebrali się w stroje maskaradowe, zmieniły się nie tylko ich ciała, ale również sposób myślenia.Jim nie odpowiedział na żadne z pytań, które mu zadałem, tylko mamrotał, że go nie rozumiem i nie pojmę tego, co robi.- Może doznali głębokiego urazu psychicznego.- Dan popatrzył na mnie poważnie.- Gdyby któryś z nas uległ tak drastycznej i okropnej przemianie, jaka im się zdarzyła.- Moim zdaniem nie na tym polega problem - odparłem.- Całkowicie zmieniło się ich podejście do podstawowych spraw, rzeczy.Jim zachowywał się spokojnie, mówił logicznie, z sensem, tylko że opowiadał o wielkości starożytnego świata i że ten dzień zapowiadano przed tysiącami lat.Dan zmarszczył brwi.- Wielkość starożytnego świata? A skąd u Jima Bodine'a zainteresowanie starożytnością?- To właśnie próbuję wyjaśnić.Jim Bodine nigdy się nie interesował starożytnością ani żadnymi przepowiedniami czy proroctwami.Był prostoduszny, zwyczajny, praktyczny.A teraz zmienił się w kogoś zupełnie innego, zarówno fizycznie, jak i umysłowo.Ale chyba traktuje to spokojnie.Zagadywał mnie, kiedy Alison zaszła od tyłu.Zachowywał się przebiegle, zmierzał wprost do celu.Tylko mnie nie pytaj, co to za cel albo co on próbował osiągnąć, bo nie wiem.Na tylnym siedzeniu Shelley wylizywał futerko gwałtownymi ruchami.Przez dłuższą chwilę siedzieliśmy w milczeniu, tylko deszcz szeleścił na zewnątrz, a kot mlaskał języczkiem.W końcu Dan odezwał się pierwszy:- I co teraz? Ostrzec Cartera? Oni najwyraźniej mają mordercze zamiary, choć nie znamy powodów ich działania.Pokiwałem głową.- Myślę, że tak musimy zrobić.Zapaliłem silnik i włączyłem wycieraczki.Gdy już miałem ruszać, z tyłu samochodu dobiegł głośny stuk.Odwróciłem się zdziwiony, sądząc, że o coś zahaczyłem zderzakiem.Ku swemu przerażeniu ujrzałem, jak cała tylna szyba rozpryskuje się w drobny mak i przez otwór wsuwają się ogromne, czarno-zielone kleszcze, które sięgają w naszym kierunku, z łoskotem roztrącając wrzucone do bagażnika narzędzia, rury i blachy.- To oni! - wrzasnął Dan.- Uciekajmy! Wdepnąłem pedał gazu, tylne koła zabuksowały na mokrym żużlu.Gdy samochód gwałtownie ruszał, szczypce chwyciły za tylne drzwi i wyrwały je z zawiasów z przenikliwym chrzęstem, od którego piekielne ciarki przeszły mi po grzbiecie.Pędziłem jak szaleniec ku głównej drodze i błagałem wszystkich świętych, by te stwory nie potrafiły szybko biegać.Gdy samochód podskoczył na ostatnim wyboju, w mroku zamajaczyła druga krępa sylwetka.Ujrzałem wzniesione do ataku szczypce.Próbowałem ją ominąć.Skręciłem kierownicę, spod kół trysnęła fontanna żwiru.Nie udało się.Potężne kleszcze strzaskały przednią szybę.Posypały się odłamki szkła.- Jezu! Moja twarz! - krzyknął Dan.Ja jednak nie odrywałem wzroku od potwora, który teraz próbował dosięgnąć bocznych drzwi.Nacisnąłem gaz do dechy, silnik zawył.Szczypce utrzymały drzwi tylko przez moment.Blacha ustąpiła, a okno od mojej strony rozprysło się na tysiące kawałków.Kleszcze załomotały po karoserii.Silnik o mało nie wyskoczył spod maski, gdy wjechaliśmy na drogę.Zarzuciło nas na zakręcie.Z rozerwanego bagażnika posypały się rury i narzędzia.Skierowałem się ku New Milford i posterunkowi szeryfa.Gnałem tak szybko, jak pozwalały mi na to deszcz i wiatr zacinające przez wyrwane okno.Dan całą drogę powtarzał tylko:- Jestem ranny.Cholera, moja twarz.Ranny.ROZDZIAŁ 5Kiedy przyjechaliśmy do biura szeryfa, wszędzie panowało potworne zamieszanie.Na ulicy stało sześć czy siedem samochodów policyjnych z włączonymi kogutami.Gdy zaparkowałem pogruchotany wóz obok nich i przepchnęliśmy się do holu przez wahadłowe drzwi z mlecznymi szybami, powitały nas natarczywe dzwonki telefonów, bieganina zaaferowanych policjantów i ostre światło jupiterów ekipy telewizyjnej.Przecisnąłem się do kontuaru, za którym młoda policjantka o zmęczonej twarzy starała się w miarę sprawnie obsługiwać centralkę telefoniczną.Dan kroczył taż za mną, trzymając przy policzku zakrwawioną chusteczkę.Rana co prawda nie była poważna, lecz atak potwora bardzo Danem wstrząsnął.- Muszę rozmawiać z szeryfem - zwróciłem się do policjantki.- Nazywam się Mason Perkins.Szeryf wie, kim jestem.Dziewczyna popatrzyła na mnie jak na szaleńca.- Szeryf nie będzie teraz z nikim rozmawiał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]