[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Łóżko stało w płomieniach, potężne języki ognia z rykiem sięgały sufitu, a sczerniałe strzępy pościeli unosiła w powietrze jak ognista zawierucha.Gorąco panowało ogromne; gdy Lloyd tylko się zbliżył, momentalnie żar wysuszył wilgoć na gałkach jego oczu, gdy zaś chlusnął wodą z cebrzyka, ta w okamgnieniu wyparowała i zniknęła wraz z niewielkim obłoczkiem pary.Równie dobrze mógł próbować gasić pożar splunięciem.Rzucił w kąt plastykową miednicę i pospieszył do biurka, gdzie chował rachunki, dzienniki i albumy fotograficzne, które dostał od matki.Jeśli już nie mógł uratować niczego innego, ocali przynajmniej to.Wygrzebawszy w kieszeni klucze, próbował trafić nimi w dziurkę, by dopiero po chwili zdać sobie sprawę, że biurko nie było zamknięte.Ktoś go tutaj uprzedził.Ktoś, kto miał klucz.Otworzył biurko i ujrzał, że wszystko zostało przeszukane i odgarnięte na bok: dzienniki, fotografie, akta, papiery, paszporty i książeczki czekowe.Nie miał jednak czasu tym się przejmować.Wepchnął najważniejsze papiery do dwóch wielkich kopert i z pełnymi naręczami jął się posuwać do wyjścia z salonu.W sypialni paliło się teraz tak wściekle, że wypełzały z niej długie jęzory ognia, stojący zaś obok drzwi sekretarzyk wypuszczał już ogniste pędy.Było tylko kwestią minut, by cały dom stanął w płomieniach.Lloyd dotarł już prawie do holu, gdy usłyszał, że ktoś go woła.- Lloyd! Poczekaj! Lloyd!W pierwszej chwili pomyślał, że to Kathleen, i wrzasnął:- Nic mi nie jest, Kathleen! Już wychodzę!Osłonił oczy przed żarem.Salon napełniał się dymem i ledwie mógł oddychać.W pierwszej chwili nic nie zauważył.Kasłał, kasłał i jeszcze raz kasłał.Później począł rozróżniać kształty postaci stojącej w drzwiach sypialni.Przetarł oczy palcami, próbując skupić wzrok.Postać falowała w płomieniach, lecz nawet nie próbowała się poruszyć - jak gdyby ogień nic dla niej nie znaczył, jak gdyby płomienie niewiele różniły się od confetti, kwiatów lub czystej wody.- Lloyd, poczekaj!„To nie może być prawdą” - pomyślał.Lecz ze straszliwą pewnością wiedział, że to prawda.Nie potrzeba oglądać czyjejś twarzy z bliska, żeby się zorientować, kto to taki.Wystarczy jedynie zarys sylwetki, choćby najbardziej szkicowy.Stojąca zaś w płomieniach postać była tą samą, która uciekała przed nim na pokładzie „Gwiazdy Indii”, tą samą, która siedziała w latarni Toma Hama.Celia, i to bez dwóch zdań.Celia, która dokonała samospalenia, lecz żyła i była nieśmiertelna.Na sekundę wychynęła z płomieni.Wspinały się do góry po jej nagim szarym ciele, błądziły po twarzy.Włosy stały jej dęba w potokach ognia.Przyglądała się Lloydowi czarnymi, nieprzeniknionymi oczyma.- Lloyd, potrzebuję tego amuletu.Jeśli go nie będę miała, umrę.Spoglądał na nią ze zgrozą.Języki ognia lizały jej piersi, lecz nie porafiły ich strawić.Dotykały jej twarzy.Najbardziej ze wszystkiego zafascynował i przeraził Lloyda sposób, w jaki płomienie zaglądały do wnętrza jej oczodołów.- Muszę mieć ten amulet, Lloyd! Muszę! Każde z nas ma tylko jeden taki talizman.Są niezmiernie cenne, Lloyd, nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo! Wykonano je z metalu pochodzącego z czary, w której Piłat umywał ręce! Nie wiedziałeś o tym? Z tej samej czary! Proszę cię, Lloyd!Lloyd wahał się jeszcze przez sekundę, zahipnotyzowany pojawieniem się Celii, potem jednak usłyszał nadciągające wycie syren strażackich i moment wahania prysnął.Rzucił się do wyjścia z salonu i poprzez hol wybiegł prosto w objęcia nocy.Kathleen czekała nań na chodniku, a błyszczący wóz straży pożarnej, błyskając światłami i trąbiąc, właśnie wyjeżdżał zza rogu.- Nic ci się nie stało, Lloyd? - zapytała drżąc.- Ależ nie, skądże.Próbowałem gasić, ale za bardzo się już zajęło.- Na wszelki wypadek odjechałam kawałek dalej twoim samochodem.- Dziękuję.Poprawiając rzemień hełmu, bez pośpiechu podszedł do Lloyda strażak.- Czy to pan jest właścicielem posesji? Lloyd kiwnął głową.- Czy ktoś jest w środku?Lloyd pomyślał o Celii, stojącej w drzwiach i spoglądającej nań pustymi oczodołami, całej w płomieniach.- Nie.W środku nie ma nikogo.- Żadnych zwierząt domowych?- Żadnych.- W jaki sposób doszło do zaprószenia ognia? - zapytał strażak.Pierwsza sikawka była już podłączona do hydrantu po drugiej stronie ulicy i dwaj inni strażacy zbliżali się do budynku pod osłoną tryskającej pod ciśnieniem wodnej kurzawy.- Nie mam pojęcia.Dopiero co wróciliśmy po kolacji do domu.Wygląda to tak, jakby wszystko zajęło się od sypialni, lecz Bóg jeden wie, w jaki sposób.- Komendancie! - zawołał jeden ze strażaków.- Dach od podwórka się wali!- W porządku! - odkrzyknął oficer.Potem zwrócił się do Lloyda: - Porozmawiam z panem później.Najpierw opanujmy ten fajerwerk.Lloyd i Kathleen stali przyglądając się, jak strażacy siekierami wyrąbują sobie dostęp na tyły budynku i pompują do kuchni galony wody.Lloyd pod wpływem szoku przyglądał się temu wszystkiemu obojętnie.Z trudnością przychodziło mu uwierzyć, że to, co widzi na własne oczy, dzieje się naprawdę.Najpierw ogień zabrał mu Celię, a teraz dom.Miał ochotę spakować się i zostawić wszystko własnemu losowi.Może nawet wyruszając na północ, tak jak zrobił to mąż Kathleen.Sąsiedzi w większości powychodzili z domów, by obserwować pożar.Rog Kazowski przyszedł zapytać Lloyda, czy nie ma ochoty wstąpić na drinka.- Dziękuję za zaproszenie, Rog.Ale chyba jeszcze postoję i popatrzę, jak się pali.- Mam nadzieję, że jesteś odpowiednio ubezpieczony - powiedział Rog, a odblaski pożaru tańczyły mu na błyszczącej łysinie.- Gdybyś miał jakieś problemy, daj mi znać.Lloyd począł rozglądać się na wszystkie strony i gdy tak patrzył, ujrzał stojące w gronie sąsiadów dwie nieznajome sylwetki.W pulsującym blasku alarmowych świateł wozów strażackich trudno je było wyróżnić w tłumie, lecz im dłużej się im przypatrywał, tym większą miał pewność, że znalazł mężczyznę i kobietę, których poszukiwał.Z chłodnym mrowieniem podniecenia i trwogi rozpoznał Ottona i jego postawną fräulein.Hełm czy Wigwam, czy jak tam jeszcze.Nie miał całkowitej pewności, ale było bardzo prawdopodobne, że oni obserwują go również.- Kathleen - zasugerował - wydaje mi się, że dobrze byłoby się stąd ulotnić.- Co proszę?- Widzisz, nie mam specjalnej ochoty przyglądać się, jak z mojego domu pozostają same fundamenty.Kathleen ujęła go za rękę.- Hm, pewnie, że nie.Chciałbyś pójść do mnie?- To byłoby świetnie.Począł z powrotem przepychać się przez tłum gapiów, upewniając się przy tym, że ich odejścia nie widzi komendant straży.Dopiero co przyjechał też wóz policyjny i ostatnią rzeczą, której pragnął, było udzielanie odpowiedzi na całą masę rutynowych pytań funkcjonariuszy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]