[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Podniosłem się z krzesła i przystąpiwszy blisko do Zabłockiego, rzekłem:— Prośba księdza Łosia jest dla mnie rozkazem, prośbie pańskiej odmówić nie umiem.Co będzie w mocy naszej, to uczynimy, ja i mój przyjaciel.Lecz to bardzo, bardzo niewiele.Zabłocki powstał również; uścisnął mi rękę i rzekł:— Niech Pan Bóg zapłaci.Tak, niech Bóg zapłaci…Umówiliśmy się, że codziennie po południu będziemy naprzemian przychodzili, jednego dnia ja, drugiego Szczygieł, i będziemy z panną Zabłocką odbywali coś niby nieprogramowe lekcje, rozmowy o wszystkiem, byle ją rozerwać; wytworny pan Zabłocki zostawił nam zupełną swobodę, wybór godzin i tematu, zresztą widać było, że się z mojej obecności cieszył na swój mało demonstracyjny wytworny sposób.Obiecywałem za siebie i za Szczygła, wiedząc, że się zgodzi na wszystko, na co ja się zgodzę, zresztą wszystko, co się działo, było zgodnem z życzeniami księdza Łosia, ten zaś wobec Szczygła nieskończenie więcej znaczył niż całe kolegjum kardynalskie.Patrzył teraz na mnie ksiądz Łoś z wdzięcznością; nie wiedziałem, co go łączy z tą rodziną, stosunek jego widocznie był bliski i zażyły, pan Zabłocki zaś odnosił się do księdza z wielkim szacunkiem.Zapadł już wczesny zimowy zmrok i stary lokaj wniósł kandelabry.Przy miłym blasku świec dostrzegłem dopiero teraz wyraźnie bogactwo urządzenia; wszystko było miękkie, puszyste, tłumiące głos i hodujące w sobie ciszę; mieszkanie to urządzał człowiek z nadzwyczajnym smakiem, tak, żeby nigdzie nie było widać pieniędzy; zdawało się, że czuła ręka starła z mebli, portjer, dywanów i obrazów wszystko pstre i zbyt bogate, pozostawiając spokój barwy i miękkość dotyku.Na tem tle mrocznem i jedwabistem, cichem tle, które zaprawione było smutkiem bogactwa, co przestało o sobie wołać i pokryło się nalotem dobrotliwej melancholji, gorzała jedna jedyna plama: słoneczny obraz Szczygła, hardy, młody, wiośniany krzyk w stronę słońca, wołanie’ namiętne i niefrasobliwe w pysze płomienistego żaru, krzyk, co wpadł z poddasza w to zacisze, śpiące na miękkiej, jedwabistej pościeli, oddychające z trudem, w mrok ciężki, wonny, smutny i usypiający.Ten ustąpił z niechęcią i z trudem, ugodzony złotem światłem, które poczęło wsiąkać w dywany i gładzić ściany złotą poświatą.Sosna Szczygła z rudej wiedźmy, co na piaszczystem pustkowiu ręce łamie, uczyniła się złota.Nie mogłem się powstrzymać od wyrażenia mojego zadowolenia:— Jak dobrze, że tu się palą świece.— W tym domu niema lamp, — rzekł ksiądz Łoś, —— nieprawdaż?— Tak, — mówił pan Zabłocki, — moja córka i ja nie używamy innego światła.To jest najmilsze.To jest światło ciche, każde inne krzyczy, a to jest dom ciszy.Jeśli pan pozwoli, pokażą go panu.— Bardzo będę wdzięczny.Pan Zabłocki skinął na służącego, który wziął jeden z kandelabrów i poszedł przodem.Starałem się stąpać cicho, zresztą dywany głuszyły krok.Był to dom dość obszerny i bardzo smutny; wszędzie urządzenie było bogate i senne w swojej mało barwnej wytworności, nasyconej melancholją.Mrok ustępował przed naszym pochodem i krył się niechętnie w miękkie fałdy portjer i za wspaniałe, ogromne meble.Powietrze w całym domu przepojone było jakimś subtelnym zapachem, ledwie dającym się odczuć; mógł to być zapach jakichś przemiłych perfum,.których kropelkę rozpylono, lub też woń smutku, radosna pogoda i milczący smutek mają każde woń swoją.Pomyślałem, że lepiej jest w takim domu umrzeć, niż żyć, śmierć bowiem musi być bezbolesną, łagodną i bezgłośną, życie zaś takie same, najcięższe ze wszystkich, cóż może bowiem być dotkliwszego, nad życie bezbolesne, łagodne i bezgłośne? Patrzę na tego wytwornego człowieka, co stąpa teraz przy mnie, wykwintny, cichy, który czasem z trudem podnosi rękę, aby mi bez jednego słowa pokazać rzecz jakąś przepiękną i czasem, jakby bardzo znużony, nakrywa mętne oczy swoje powiekami i żal mi go.Myślę sobie, że dobrzeby było, aby go nagle coś przeraziło śmiertelnie, lub zimna, niewidzialna ręka chwyciła za gardło, tak, aby, poczuł nagle ucisk serca i przeszywający ból… Możeby uczynił ruch gwałtowny, silny i rozpaczliwy, krzyknął w głos i na chwilę ożył.Lecz on by nawet wtedy nie krzyknął.On jest taki, jak jego dom.Ten człowiek nie nastraszy się śmierci własnej i ułoży się do skonu wytwornie; to już są tacy ludzie.Bardzo nieszczęśliwi, których dotknęła jedna z najstraszliwszych chorób, trapiących człowieka: skostniałość; on nie zna radości, ani smutku, nie zna smaku słodyczy i soli, on nie płacze i nie śmieje się nigdy.Dla wszystkiego ma uśmiech jeden i ten sam, łaskawie dobry i bezbarwny, uśmiecha się nim do szczęścia i nieszczęścia.Żal mi go było bardzo, tem więcej, ilekroć razy mówił o córce; wtedy tylko coś serdecznego tliło się w oczach jakby przyćmionych, które patrzyły lak, jakby nikogo nie chciały tknąć spojrzeniem.Dreszcz po mnie przebiegł.Spojrzałem mimowoli na księdza Łosia, który szedł za nami ciężko, a jego olbrzymi cień zasłaniał połowę powały; milczał wciąż, jakby się obawiał, że jego głos, do komendy przywykły i do śpiewu, wywróci te mury oklejone angielską tapetą, skupione i zadumane.Pomyślałem w tej chwili, że ten stary ksiądz jeszcze mi się stał bliższym, gdyż jesteśmy z jednego rodu, z jednej warstwy, co się boi ciszy i cienia, z jednego biednego tłumu ludzi odważnych, który z wołaniem duszy i radosnem graniem serca idzie przed siebie, on w grób, ja nieco dalej, w przyszłość moją, która spadzistością też mnie tam zawiedzie; idziemy śpiewający, z wrzawą i szumem, na podbój serc, aby się w jednym odezwały chórze tysiącem głosów, dzwoniących w hymnie na cześć życia i radości słońca, a sfora psia bólów i głodu, nędzy i cierpienia, chłodu i złorzeczeń za nami goni.Niechaj kąsa, bo ma kły.I niech siecze nas deszcz w twarze, aby się słońce wydało potem jaśniejsze.Niechaj już tak będzie, jak jest
[ Pobierz całość w formacie PDF ]