[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wieczorem, po krwawej pracy, zjawił się ojciec rzeźnik, dowiedziawszy się zaś o wielkim przedsięwzięciu, bawił krótko i poszedł.Po godzinie wrócił, niosąc ciężkie zawiniątko, i oddał je Irence.- To na drogę - rzekł serdecznie.W zawiniątku była cała szynka i niewinne prosię, na wolnym ogniu upieczone w zaraniu swego żywota.Chociaż wszystko przygotowano wybornie, pan Podkówka był bardzo blady i niespokojny, kiedy nazajutrz wyprawiał Irenkę w podróż.Niepokoje te opisał z niezwykłym talentem w długim liście do doktora, pocieszając równocześnie i jego, i siebie, ze Irence, mądrej i rozważnej, nic nie grozi.Polecił ją opiece jakiejś statecznej pani, która z trojgiem dzieci jechała tez do Zakopanego, należy przeto przypuścić, że dojedzie szczęśliwie.Bystre przewidywania pana Podkówki spełniły się wybornie.Tego jedynie nie przewidział, że Irenka zwróciła się do owej statecznej pani z uprzejmym zapytaniem, ile zapłaciła za bilet do Zakopanego? Matka trojga hałasujących dzieci odczytała cenę na bilecie, Irenka zaś sprawdziła, że cena, wydrukowana na jej bilecie, niczym się od tamtej nie różni.Pokręciła głową, poznawszy, że pan Podkówka szlachetnie zełgał, a resztę tego łgarstwa, w niewielkiej zresztą kwocie, włożył jej do torebki, aby miała trochę pieniędzy na wszelki wypadek.Jeszcze jedno rozrzewnienie wiozła w krainę mroźnych gór.Poza tym dowiozła mizerne resztki ze zwłok starego wieprza i kości z młodzieniaszka, towarzysze podróży bowiem, których było coraz to więcej, uprzejmie nie odmawiali serdecznym jej prośbom, aby wzmocnili nadwątlone podróżą siły.Chude z początku stosunki towarzyskie, nasycone tłustością wybornej szynki, z godziny na godzinę stawały się coraz bardziej zażywne i zażyłe.Młody jakiś człowiek, nadobnie blady i uroczo smętny, drgnął na widok wspaniałego przyjęcia i chociaż na oko niepozorny, okazał się w jedzeniu lwem.„Ten dawno nie jadł” - pomyślała Irenka, starając się ocalić dla niego jak najwięcej.Młodzieniec z wdzięcznością zaczął mówić o górach i o ich przedziwnej piękności.Wpadł w zapał i tak przemawiał, jak gdyby ze ślicznej książki; słowo tak układał na słowie, jakby głaz na głazie, aż z tego wreszcie urosła góra, a on zaraz nad nią zapalił świetne słońce, wnet je jednak zagasił, słowa zwołał czarne i bure i uczynił z nich kłębowisko chmur.Powiało mrozem i wichrem, wreszcie zaczął padać ogromny śnieg i zasypał jego i wszystkich w wagonie, i cały świat.Uczyniło się bardzo ciemno, a młodzieniec zaczął kaszleć gwałtownie i rękami chwytał się za piersi, jak gdyby się trwożył, że mu z nich serce wyskoczy.Potem przymknął oczy i ciężko dyszał.- To musi być poeta - szepnęła do Irenki stateczna dama.- W Zakopanem takich jest mnóstwo.Niech pani patrzy: bieda z nędzą, ze pożal się Boże, a kiedy mówi, to jakby się błyskało.A wygłodzony jak wilk… Czy pani widziała, jak on jadł? Śpi, biedaczyna…Irenka nie odpowiadała.Cichutko zawinęła ocalałe resztki, zawiązała je starannie sznureczkiem i kiedy nikt nie patrzył, wsunęła je do kieszeni płaszcza bladego młodzieńca.Musiała potem długo spać, aż zbudził ją mróz.Otworzyła oczy niechętnie i spojrzała dokoła ze zdumieniem, jak gdyby nie rozumiejąc, gdzie się znajduje.Nagle krzyknęła cicho.Za oknami szalała wielka, śnieżysta, brylantowa jasność.Pociąg pędził przez zimową bajkę, dysząc z uciechy i sapiąc, jak gdyby czym prędzej chciał dobiec tam, gdzie słońce tarza się po śniegu.Patrzyła oczarowana, zdumiona radosnym, najszczęśliwszym zdumieniem.Daleko, daleko, za śnieżystym morzem ukazały się nagle góry, sine u podnóża, a z wyzłoconymi głowami Ponad nimi, jak niezmierne ptaki, ciężkim, powolnym lotem dźwigały się chmury płynąc po lazurowym oceanie.Przypomniało jej się każde śliczne słowo bladego młodzieńca.Jego już nie było.Wsiąkł gdzieś po drodze w tę jasność, co się tłoczy radośnie przez okna i budzi wszystkich w pociągu, jakby wołając: „Nie śpijcie! Patrzcie na cud! Patrzcie na cud!”Serce Irenki uderzyło mocniej, jak gdyby tez miało oczy i patrzyło olśnione.Chciało się jej krzyczeć z radości i z wielkiego szczęścia, że na świecie jest tak niebiesko i biało, i złociście.Patrzeć nie można było na tę bladość niepokalaną.Oczy Irenki napełniły się łzami, a ona nie wiedziała dobrze, czy naprawdę płacze, czy to ten blask diamentowy łzy wywołał na jej oczy.A góry znikały i ukazywały się znowu; słońce, jakby z wielkiej uciechy igraszki sobie czyniąc, złociło się raz z lewej, raz z prawej strony albo chowało się za lasem czarnym, wysokopiennym i dostojnie poważnym, bo mu nie były dziwne te dziwa.- Już! Już! Już! - sapnęła lokomotywa i ostatnim wysiłkiem wyciągnąwszy pociąg na górkę, przystanęła, własnym zdumiona trudem.Irenka niosąc swój tobołek, szła powoli przez zaczarowany świat.Słońce było wszędzie, jak gdyby w tym cudownym kraju nie było czego innego prócz słońca.Może dlatego wszyscy ludzie są uśmiechnięci i mają w oczach radość.Dziwnie przybrani, krążą ulicami, a słońce chodzi za nimi.Irenka namyślała się długo, którego z przechodniów zapytać o drogę.Wybrała wreszcie do tej misji dziewczynkę, co w czerwonej czapeczce i czerwono rozkrzyczanym szaliku wyglądała jak wesoły gil na śniegu, dziewczynka jednak po głębokim namyśle oświadczyła, że nie wie.Należało zwrócić się do kogoś poważniejszego niż dziewczynka, która ma zazwyczaj źle dobrane kolory, bo czerwoną czapeczkę na głowie, a w głowie jasną, wiosenną zieloność.Przechodził właśnie młody człowiek, tak świetnie odziany, jak gdyby za nim chodził nieustannie krawiec z żelazkiem i wciąż prasował śliczne ubranie.Młodzieniec patrzył jasno i zwycięsko.Od czasu do czasu uśmiechał się sam do siebie i ogarniał błękitny świat takim wzrokiem, jak gdyby cały ten świat i słońce, góry i doliny należały do niego.Zdawało się, że po skrzypiącej od mrozu ziemi stąpa łaskawie, a ziemia, uległa i szczęśliwa, rzuca mu pod nogi brylanty śniegu, Przechodząc, spojrzał na Irenkę wesoło, co ja ośmieliło nadzwyczajnie…- Proszę pana… - zatrzymała go, dygnąwszy uprzejmie.On spojrzał na nią, cokolwiek zdziwiony, ujrzawszy jednak śliczną twarzyczkę, uśmiechnął się jak król, któremu najpiękniejsza dziewica miasta podaje przy bramie kwiaty, a za chwilę wygłosi wiersz powitalny.- Może pan wie, którędy się idzie do takiego domu, co się nazywa „Ustronie”?Cień zawodu przemknął po zwycięskim obliczu młodziana, odrzekł jednak uprzejmie:- Idę właśnie w tamtą stronę.Niech pani idzie ze mną, a ja pokażę pani ten dom.- Bardzo panu dziękuję! - rzekła Irenka z wielką powagą.Poszła za nim, niosąc swoją walizeczkę, bardzo rada, że ją prowadzi młodzieniec tak bardzo wytworny.„Pierwsza klasa” - pomyślała z uznaniem Irenka, dla której uosobieniem elegancji i doskonałych manier był dotąd pan Podkówka.Młodzieniec zwrócił się nagle do niej z wesołym zapytaniem:- A czemu pani nie wzięła dorożki?- Szkoda pieniędzy na takie hece - odrzekła Irenka wesoło.On ją obejrzał spod oka i pokręcił głową
[ Pobierz całość w formacie PDF ]