[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pod nim ciągnęła się już nie skalna szczelina, lecz pionowa przepaść może dwustumetrowa, opadająca aż do jakiejś krętej górskiej przełęczy.Od jej krawędzi dzieliło go nie więcej niż dwadzieścia centymetrów.Wiatr wiał teraz równo, ze stałą mocą, z niskim, głębokim poświstem.Sięgnął ręką po pistolet za paskiem, wyciągnął go i pouczony przez Goldoniego sprawdził bezpiecznik.Znajdował się w górnym położeniu — zabezpieczenia.Przestawił go równolegle do spustu i wysunął głowę ponad krawędź tarasu.Był to owal o długości dziesięciu metrów i szerokości jakichś sześciu.Żołnierz klęczał pośrodku, tuż obok kupki ziemi zasypanej odłamkami rozbitej betonowej płyty.Za tym kopcem, przesłonięta częściowo szerokimi barami żołnierza stała prosta drewniana trumna z metalowymi okryciami.Zachowała się w znakomitym stanie.Nie było żadnej urny! Ziemia, odłamki betonu i trumna.Urny nie było!“O mój Boże — pomyślał Adrian.— Pomyliliśmy się.Obaj się pomyliliśmy!" To niemożliwe.To po prostu niemożliwe.Gdyby urny nie było, morderca z Korpusu Oko wpadłby w szał.Wystarczająco dobrze znał brata, by być tego pewnym.Tymczasem Andrew wcale nie był wściekły.Klęczał wpatrując się w grób, z głową pochyloną jakby w zamyśleniu.I Adrian zrozumiał, że urna znajdowała się niżej, nadal w ziemi.Została zakopana pod trumną, która stanowiła jej ostatnią osłonę.Żołnierz wstał i podszedł do plecaka opartego o trumnę.Odpiął jakiś pasek i wyciągnął krótki, zaostrzony żelazny drąg.Wrócił do grobu, z rozmachem ukląkł na jego brzegu i sięgnął do wnętrza ręką uzbrojoną w drąg.Kilka sekund później rzucił drąg na ziemię, a wyjął z kieszeni pistolet.Szybkim, lecz precyzyjnym ruchem wycelował w dół do wnętrza grobu.Rozległy się trzy eksplozje.Adrian błyskawicznie schylił głowę pod krawędź tarasu.Poczuł w powietrzu kwaśny zapach prochu, ujrzał nad głową niesione przez wiatr smugi dymu.I wtedy rozległy się słowa, a całe ciało Adriana stężało z przerażenia, jakiego nigdy w życiu nie był w stanie sobie wyobrazić.W szoku absolutnej pewności, że w następnej chwili zostanie zabity.— Wysuń głowę, Lefrac — padł cichy rozkaz, rzucony lodowato monotonnym głosem.— Tak będzie szybciej.Nic nie poczujesz.Nie usłyszysz nawet huku.Adrian podniósł się ze swej wąskiej perci, czując w głowie absolutną pustkę, przekroczywszy już próg strachu.Wiedział tylko, że w następnej chwili po prostu zginie.Ale Andrew spodziewał się kogoś zupełnie innego.Teraz z kolei morderca z Korpusu Oko doznał szoku.Był on tak nagły, tak absolutny, że wytrzeszczył oczy z niedowierzania, dłoń mu zadrżała, a broń drgnęła.Mimowolnie cofnął się o krok, krew odpłynęła mu z twarzy i z rozdziawionych ust wyrwał się szept: — To ty?!Bez chwili namysłu, na oślep, Adrian chwycił ze skalnej półki ciężki włoski pistolet i strzelił do oszołomionej postaci.Nacisnął spust drugi raz, trzeci.Pistolet się zaciął.Odłamki i dym z magazynka osmaliły mu rękę, zapiekły w oczy.Ale trafił.Morderca z Korpusu Oko zatoczył się do tyłu, chwycił za brzuch, lewa noga zaczęła się pod nim uginać.Ale nadal miał w ręku rewolwer.Rozległ się huk wystrzału w powietrzu tuż nad głową Adriana.Skoczył na padającego brata, tłukąc go zablokowanym pistoletem w okolice twarzy.Wyrzucił przed siebie prawą rękę, chwycił za rozgrzaną stal broni przeciwnika i rąbnął nią o twardą powierzchnię tarasu.Jego własna broń dosięgła celu.Łuk pomiędzy oczami brata pękł rozdarty, krew spływała mu w kąciki oczu, zamazując widoczność.Pistolet Andrewa wyleciał szerokim łukiem z jego dłoni.Adrian odskoczył.Wycelował i nacisnął spust z całą siłą, na jaką go było stać.Pistolet nie działał, nie chciał strzelać! Major podniósł się z kolan, przecierając oczy i wydając pomruk wściekłości.Adrian potężnym kopnięciem trafił mordercę z Korpusu Oko w skroń.Głowa odskoczyła wojskowemu do tyłu, ale nogi skierował w przód, wijąc się, wierzgając, wbijając Adrianowi w kolana.Potworny ból zachwiał Adrianem i zatoczył w bok.Nie mógł ustać na nogach.Przeturlał się w prawo, widząc, jak major podnosi się z ziemi, nadal trąc zakrwawione oczy.Andrew poderwał się, wyciągnął ręce rozczapierzone jak sztywne szpony ku szyi wroga i rzucił się na niego.Adrian przetoczył się jeszcze raz, wpadając ciałem na trumnę.Andrew nie panował nad sobą.W szale wściekłości stracił równowagę i upadł, zahaczając ręką o stertę ziemi i odłamków betonowej płyty.W powietrze wystrzelił gejzer ziemi, śniegu i kamienia.Adrian dał susa nad otwartym grobem — po drugiej stronie leżał żelazny łom.Major rzucił się w ślad za nim; poderwał się w górę, rycząc przeraźliwie i składając ręce nad głową w potężny młot — niby monstrualny ptak skrzeczący nad łupem.Adrian zacisnął palce na sztabie i dźgnął nią spadającego nań z góry napastnika.Końcówka sztaby zgłębiła się w policzku żołnierza, co go oszołomiło.Z jego ciała znów trysnęła krew.Adrian gubiąc sztabę odpełzł na bok jak mógł najszybciej, nogi mu omdlewały z bólu i ze zmęczenia.Przed sobą na płaskiej kamiennej powierzchni ujrzał pistolet majora.Rzucił się na broń.Palcami oplótł rękojeść.uniósł.Żelazny pręt przeciął ze świstem powietrze, rozerwał mu skórę na lewym ramieniu, na wpół oddzierając rękaw czarnego swetra.Od impetu uderzenia zatoczył się w tył, na brzeg skalnego urwiska
[ Pobierz całość w formacie PDF ]