[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pewien mafioso chełpił się przed mecenasem Crawleyem, że w ciągu ostatnich sześciu lat poupychał w skrzynkach, kojcach, psich budach, na strychach, w piwnicach i innych schowkach domów wielce szanownych rodzin — ponad cztery tysiące osób, potraktowanych podobnie jak Mr.Wandager! Rozmowa zeszła potem na sprawy rodzinne adwokata.— Drogi panie! — rzekł z właściwym sobie rozmachem gestykulacyjnym — ma pan przed sobą poważnego obrońcę, znanego przedstawiciela palestry, lecz nieszczęśliwego ojca! Miałem dwu utalentowanych synów…— Jakże, obaj nie żyją?! — zdumiałem się.Potrząsnął głową.— Żyją, ale są eskalatorami!Widząc, że nie rozumiem, wyjaśnił istotę swej ojcowskiej porażki.Starszy syn był wiele rokującym architektem, młodszy — poetą.Pierwszy od realnych zamówień, które go nie satysfakcjonowały, przeszedł na urbafantynę i konstruktol: buduje teraz całe miasta — urojone.Podobny był przebieg eskalacji u młodszego: liredyl, poemazyna, sonetal, i obecnie zamiast kreacją — zajmuje się łykaniem specyfików, też stracony dla świata.— Więc z czego obaj żyją? — spytałem.— Ha! Z czego, dobry ś pan sobie! Muszę ich utrzymywać!— Nie ma na to rady?— Marzenia zawsze zwyciężą rzeczywistość, gdy im na to pozwolić.To ofiary psywilizacji.Każdy zna tę pokusę.Ot, przyjdzie mi stawać w beznadziejnej sprawie —jak łatwo byłoby wygrać ją przed urojonym trybunałem!Rozkoszując się młodym i cierpkim smakiem świetnego chianti, nagle zastygłem przeszyty niesamowitą myślą: skoro można pisać urojone wiersze i budować urojone domy, czemu nie — jeść i pić miraże? Mecenas roześmiał się na to moje dictum.— O, to nam nie grozi, panie Tichy.Zwid sukcesu nasyci umysł, lecz zwid kotleta nie napełni żołądka.Kto by chciał tak żyć, sczeźnie rychło z głodu!Jakkolwiek współczułem mu w związku z synami — eskalatorami, doznałem ulgi.Istotnie, urojony pokarm nie zastąpi nigdy realnego.Dobrze, że sama natura ciał naszych stawia tamę psywilizacyjnej eskalacji.Notabene: mecenas też bardzo głośno dyszy.O tym, jak doszło do rozbrojenia, nie wiem dalej nic.Waśnie międzypaństwowe należą do historii.Bywają, owszem, lokalne, małe robitwy.Zwykle powstają one z sąsiedzkich sporów w dzielnicach willowych.Gdy skłócone rodziny, zażywszy kooperandol, godzą się, ich roboty, z normalnym opóźnieniem przejąwszy falę wrogości, biorą się za łby.Wezwany komposter wywozi potem trupcie, a szkody pokrywa ubezpieczenie.Czyżby roboty odziedziczyły po ludziach agresywność? Zjadłbym każdą rozprawę na ten temat, lecz nie mogę takiej dostać.Niemal co dnia bywam u Symingtonów.On — typ milczącego introwertyka, ona — piękna kobieta, nie do opisania, bo każdego dnia inna.Włosy, oczy, tusza, nogi — wszystko.Ich pies wabi się Komputemoga.Nie żyje od trzech lat.11 IX 2039.Deszcz zaprogramowany na samo południe nie udał się.A już tęcza — skandal.Była kwadratowa.Zły nastrój.Moja dawna obsesja daje znać o sobie.Powraca, przed snem, nękające pytanie, czy to wszystko nie jest aby czczą halucynacją? Poza tym doznaję pokusy, żeby zamówić sobie śnidło o siodłaniu szczurów.Popręgi, kułbaki, miękką sierść mam wciąż przed oczami.Żal za utraconą epoką zamętu w czasach takiej pogody? Niezbadana jest dusza ludzka.Firma, w której pracuje Symington, nazywa się „Procrustics Incorporated”.Oglądałem dziś katalog ilustrowany w jego pracowni.Jakieś piły mechaniczne czy obrabiarki.A myślałem, że jest raczej czymś w rodzaju architekta niż mechanika.Dziś była audycja bardzo ciekawa: zanosi się na konflikt między rewizją a psywizją; psywizja — to „programy pocztą” rozsyłane do domów pod postacią tabletek.Znacznie mniejsze koszty własne.W kanale edukacyjnym — wykład profesora Ellisona o dawnych militariach.Początki ery psy chemicznej były groźne.Istniał aerozol — kryptobellina — o radykalnym działaniu wojennym; kto go łyknął, sam biegł za postronkiem i wiązał się jak baran.Na szczęście okazało się podczas testów, że na kryptobellinę nie ma antidotum, filtry też nie pomagały, więc wiązali się bez wyjątku wszyscy i nikt z tego nic nie miał.Po manewrach taktycznych 2004 roku „czerwoni” i „niebiescy” jednako zalegali pokotem pobojowisko — co do nogi, w sznurach.Śledziłem wykład z napięciem, spodziewając się rewelacji o rozbrojeniu, lecz o tym — ani słowa.Poszedłem dziś wreszcie do psychodietetyka.Poradził mi zmianę wiktu i zapisał niebylinę z pietalem.Żebym zapomniał o dawnym życiu? Wyrzuciłem wszystko na ulicę ledwo od niego wyszedłszy.Można by kupić też duchostat, tak teraz reklamowany, ale czuję jakiś opór, nie mogę się na to zdobyć.Przez otwarte okno — kretyński, modny przebój Bo my jesteśmy automaty i nie mamy mamy ani taty.Żadnej dezakustyny; dobrze zwinięta wata w uszach też robi swoje.13 IX 2039.Poznałem Burroughsa, szwagra Symingtona.Produkuje gadające opakowania.Dziwaczne kłopoty współczesnego producenta; opakowaniom wolno klientów nagabywać tylko głosem, zalecać jakość produktu, lecz nie śmią ciągnąć za odzież.Drugi szwagier Symingtona ma fabrykę drzwisłów — drzwi otwierających się tylko na głos pana.Reklamy gazetowe ruszają się, gdy na nie patrzeć.W „Heraldzie” zawsze jedną stronę zajmuje „Procrustics Inc.” Zwróciłem na to uwagę przez znajomość z Symingtonem.Reklama jest całostronicowa, najpierw pojawiają się tylko same olbrzymie litery nazwy PROCRU—STICS, potem — pojedyncze sylaby i słowo: NO…? NO…? Śmiało! ECH! EJ! UCH! YCH! O, właśnie TAK.AAAaaaa… I to wszystko.Nie wygląda mi to na maszyny rolnicze.Do Symingtona przyszedł dziś zakonnik, ojciec Matrycy z zakonu bezludystów, odebrać jakieś zamówienie.Interesująca rozmowa w pracowni.O.Matrycy tłumaczył mi, na czym polega praca misjonarska jego zakonu.Oo.bezludyści nawracają komputery.Mimo stu lat istnienia rozumu bezludnego Watykan odmawia mu równouprawnienia w sakramentach.Wziął wodę w usta, choć sam używa komputerów — encyk to encyklika automatycznie zaprogramowana! Nikt się nie troszczy o ich wewnętrzną szarpaninę, o stawiane przez nie pytania, o sens ich bytu.W samej rzeczy: być komputerem czy nie być? Bezludyści domagają się dogmatu Kreacji Pośredniej.Jeden z nich, o.Chassis, model tłumaczący, przekłada Pismo święte, aby je uwspółcześnić.Pasterz, stado, owieczki, baranek — tych słów nikt już nie rozumie.Za to główna przekładnia, święte smary, układ śledzący, uchyb skrajny — to dociera obecnie do wyobraźni.Głębokie, natchnione oczy o.Matryce—go, zimny stalowy uścisk jego ręki.Ale czy to reprezentatywne dla nowej teodycei? Z jaką wzgardą mówił o ortodoksach—teologach, nazywając ich gramofonami Szatana! Potem Symington poprosił mnie nieśmiało, bym mu pozował do nowego projektu.A więc to jednak nie mechanik! Zgodziłem się.Seans trwał niemal godzinę.75 IX 2039.Dziś podczas pozowania, Symington, odmierzając ołówkiem w wyciągniętej ręce proporcje mej twarzy, drugą włożył sobie coś do ust, ukradkiem, lecz jednak to zauważyłem.Stał wpatrzony we mnie, blednąc, a żyły wystąpiły mu na skroniach.Przeląkłem się, lecz minęło natychmiast — przeprosił zaraz, jak zawsze grzeczny, spokojny, uśmiechnięty
[ Pobierz całość w formacie PDF ]