[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przekonasz się jednak, że istnieje zimno magiczne, które potrafi za tobą podążyć jak Nehwon długi i szeroki.Kiedyś lód zszedł z gór i okrył wszystkie gorące ziemie, jako kara za wcześniejsze życie w grzechu rozpusty.A gdziekolwiek lód raz doszedł, tam magia może go znów posłać.Z czasem przekonasz się o tym i otrząśniesz ze swojej słabości, albo też dostaniesz nauczkę, jaką dostał twój ojciec.Fafhrd spróbował wysunąć oskarżenie o mężobójstwo, co z taką łatwością zarzucił jej rankiem, lecz teraz słowa więzły mu i to nie dopiero w gardle, a już w samej głowie, jak gdyby został nawiedzony.Mor dawno temu zmroziła mu serce.Teraz w głębi umysłu Fafhrda, w najskrytszych zakamarkach jego świadomości, budowała kryształy lodu, które wypaczały wszystko jak krzywe zwierciadło i czyniły bezużytecznymi środki samoobrony przed matką - zimne wywiązywanie się z synowskich obowiązków i zimną logikę pozwalającą mu zachować własną jaźń.Miał wrażenie, że już na zawsze osaczają go wszelkie zimna świata, gdzie surowość lodu, surowość obyczajów i surowość myśli tworzą jedną całość.A Mor, chyba wietrząc swoje zwycięstwo i z góry się nim upajając, ciągnęła tym samym głuchym, zadumanym tonem:- Oj tak, gorzko teraz twój ojciec żałuje Gran Hanacka, Białego Kła, Królowej Lodu i całej tej swojej gromady górskich kochanek.Już mu nie pomogą.Już zapomniały o nim.Pustymi oczodołami bez końca spogląda w górę na dom, którym wzgardził, a do którego teraz wzdycha, dom jakże blisko, i jak straszliwie daleko.Kościstymi paluchami bezsilnie drapie zmarzniętą ziemię, daremnie usiłując uwolnić się spod jej ciężaru.Fafhrd posłyszał cichutkie skrobanie, zapewne oblodzonych gałązek po skórze namiotu, niemniej włos mu się zjeżył.Usiłował wstać, ale nie był w stanie poruszyć choćby palcem.Ciemność ze wszystkich stron przygniatała strasznym ciężarem.Łamał sobie głowę, czy to nie Mor czarami strąciła go pod ziemię, do boku ojca.Leżący mu na piersi ciężar był jednak większy niż ucisk ośmiu stóp wiecznej zmarzliny.Był to ciężar całych Zimnych Pustkowi z ich śmierciodajnością, wszystkich tabu, klątw i ciasnoty umysłowej Śnieżnego Klanu, pirackiej chciwości i prostackiej żądzy Hringorla, nawet radosnego samozadowolenia Mary i jej pogodnej, na wpół ślepej duszy, a nad tym wszystkim Mor - prządka zaklęć z lodowych kryształów, formujących się na czubkach jej palców.I nagle przyszła mu na myśl Vlana.Może nie dokonała tego myśl o Vlanie.Może to jedna z gwiazd akurat przepełzła ponad maleńkim dymnikiem namiotu i wypuściła swoją maleńką srebrną strzałę w źrenicę oka Fafhrda.Może to wstrzymywany oddech uleciał nagle, a płuca odruchowo zassały nowy wdech pokazując mięśniom, że mogą się poruszać.Jakby nie było, Fafhrd zerwał się i skoczył do wyjścia.Nie chciał stracić ani chwili na sznurowanie, gdyż palce Mor sięgały ku niemu lodowymi szponami.Nie czekając, jednym zamachem pazurów prawej dłoni rozpruł kruchą, starą skórę poły z góry na dół i wyskoczył jak oparzony, ponieważ szkielet Nalgrona wyciągał do niego ramiona z wąskiej czarnej szpary pomiędzy zamarzniętym gruntem a podwyższonym progiem namiotu.A potem biegł tak, jak nie biegał jeszcze nigdy.Biegł, jakby wszystkie upiory Zimnych Pustkowi deptały mu po piętach - co było poniekąd prawdą.Minął ostatnie, ciemne co do jednego, namioty Śnieżnego Klanu, minął cichutko rozdzwoniony Namiot Niewiast i wybiegł na osrebrzony księżycowym blaskiem łagodny stok, opadający ku zadartej krawędzi Kanionu Trollich Schodów.Owładnęło nim gwałtowne pragnienie, by z tej krawędzi rzucić się w zawody z wiatrem, który albo go dźwignie i poniesie na południe, albo ciśnie w natychmiastowe zapomnienie, i przez chwilę zdawało się Fafhrdowi, że nie ma innej doli na swej drodze życia.W następnej chwili uciekał już nie tyle przed zimnem i jego paraliżującymi, nadprzyrodzonymi strachami, co uciekał do cywilizacji, która ponownie była mu jasnym symbolem w umyśle, odpowiedzią na wszelką małostkowość duszy.Zwolnił nieco i na tyle przejaśniło mu się w głowie, że na równi z demonami i pułapkami zaczął wypatrywać żywych spóźnionych przechodniów.Dostrzegł Szaddah mrugającą błękitem w wierzchołkach drzew na zachodzie.Do Bożychramu dochodził już normalnym krokiem.Minął Bożychram przy samej krawędzi kanionu, która już go nie nęciła.Zauważył, że namiot Essedineksa znów stoi i znów jest oświetlony.Żaden nowy wąż śnieżny nie pełznął po namiocie Vlany.Obrośnięty kryształami konar śnieżnego jawora połyskiwał nad nim w księżycowej poświacie.Nie zapowiedziawszy się i zaszedłszy od tyłu, Fafhrd bezszelestnie wyciągnął poluzowane paliki i pod burtę i poły porozwieszanych sukni wsunął jednocześnie głowę oraz prawą pięść, w której ostatniej ściskał obnażony nóż.Vlana spała na wznak, z ramionami na cienkim czerwonym kocu podciągniętym pod gołe pachy.Lampka świeciła małym, żółtawym płomykiem, jednak wystarczająco jasnym, by zobaczyć, że poza dziewczyną w namiocie nie ma nikogo.Ciepło buchało od otwartego piecyka z niedawno przegarnianym żarem.Fafhrd przepełznął na drugą stronę, wcisnął nóż do pochwy, wstał i spojrzał z góry na aktorkę.Miała bardzo szczupłe ręce, jakby odrobinę za duże dłonie i długie palce.Z zamkniętymi wielkimi oczyma jej twarz w aureoli rozrzuconych kasztanowych włosów wydała mu się jeszcze drobniejsza, ale szlachetna i rozumna, a wilgotne, szerokie, pełne wargi, świeżo i starannie wykarminowane, podniecały go i kusiły.Namaszczona olejkiem skóra lśniła w płomyku lampki, a całą dziewczynę spowijała woń pachnideł
[ Pobierz całość w formacie PDF ]