[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Ma pani w domu dzieci? Tak, dwoje.Przyjechałam tu, żeby dostać rekompensatę dla męża, miał wypadekw fabryce, stracił rękę. Do Sorg jest jakieś czterdzieści mil.Piechotą zaszłaby tam pani na jutro wieczór. Myślałam o tym, jednak przy tych zamieszkach będą pilnować dróg wylotowychz miasta, wszystkich dróg. Ale nie tych prowadzących na wschód. Trochę się boję powiedziała cicho po chwili; żadna Cyganka z dzikich krain,a jedynie wieśniaczka na drogach zniszczenia, obawiająca się samotnej podróży.Niemusi iść sama.Mogliby razem wyjść z miasta na wschód, do Grasse, a potem iść międzywzgórzami, od miasteczka do miasteczka na falującej równinie, mijając pola i samotnegospodarstwa, aż doszliby w jesiennym zmierzchu do szarych murów, do wysokiej wie-ży Sorg; teraz, z powodu zamieszek w Krasnoy, drogi będą zupełnie puste, żadnych au-tobusów i samochodów, jakby weszli w miniony wiek i dalej, w inne stulecia, z powro-tem do swego dziedzictwa i jak najdalej od swojej śmierci. Powinna pani przeczekać tutaj powiedział, kiedy skręcili w ulicę Geyle.W mil-czeniu podniosła wzrok na jego ciężką twarz.Na podeście schodów mruknęła: Dziękuję.To ładnie z pana strony, że poszedł pan ze mną. Chciałbym. Odwrócił się do swoich drzwi.Po południu szyby okien w mieszkaniu dzwoniły i dzwoniły.Jego matka siedziałaz rękoma na podołku i patrzyła ponad kwiatami pelargonii na rozsłonecznione niebopokryte tu i ówdzie chmurami. Wychodzę, mamo rzekł Maler, a ona się nie poruszyła; kiedy jednak włożył ma-rynarkę, powiedziała: To niebezpieczne. Masz rację.To niebezpieczne.57 Zostań w domu, Malerze. Na dworze świeci słońce.Wszyscy kąpiemy się w jego promieniach, czyż nie?Przyda mi się dobra kąpiel.Spojrzała na niego z przerażeniem. To nie dzieje się naprawdę, to szaleństwo, to całe wywoływanie zamieszania, niewolno ci się do tego mieszać, ja się na to nie zgodzę.Nie uwierzę! rzekła, unosząc doniego swe długie ręce, jakby rzucała czar.Stał w miejscu rosły, ciężki mężczyzna.Na ulicy na dole zabrzmiał przeciągłyokrzyk, potem zapadła cisza, znów ktoś krzyknął; znowu zadzwoniły szyby w oknach.Opuściła ręce i zawołała: Ależ, Malerze, ja zostanę sama! No cóż, tak odparł cicho, z namysłem, nie chcąc jej zranić tak to już jest. Wyszedł, zamknął za sobą drzwi, zszedł po schodach na ulicę, z początku oślepio-ny przez jasne pazdziernikowe słońce, by przyłączyć się do armii nie uzbrojonych ludzii pójść z nimi długimi ulicami prowadzącymi na zachód do rzeki lecz nie przez nią.58bracia i siostryRanny kamieniarz leżał na wysokim szpitalnym łóżku.Nie odzyskał przytomno-ści.Jego milczenie było wielkie i przytłaczające; leżał pod prześcieradłem opadającymsztywnymi fałdami, a twarz miał obojętną niczym kamień.Matka, jakby sprowokowa-na tym milczeniem i obojętnością, odezwała się głośno: Po co to zrobiłeś? Chcesz umrzeć przede mną? Spójrzcie tylko na niego, na mójcud, jastrzębia, rzekę, na mojego syna! Jej smutek karmił się sam sobą.Kobietaz wdziękiem sprostała sytuacji.Jego milczenie i jej okrzyk znaczyły to samo: pogodze-nie się z tym, co jest nie do zniesienia.Młodszy syn stał i słuchał.Przygniatało go ich ol-brzymie cierpienie.Jego brat, to ciało, nieprzytomne, nieświadome, złamane niczym ka-wałek kredy, przygniatało go swoim ciężarem, a on chciał uciec, by się uratować.Mężczyzna, który się uratował, stał obok niego drobny, zgarbiony człowiekw średnim wieku z wapiennym pyłem wżartym bielą w kostki dłoni.On też był przy-gnieciony. Ocalił mi życie powiedział do Stefana z oczyma szeroko rozwartymi ze zdu-mienia.Mówił bezbarwnym, pozbawionym intonacji głosem głuchego. To do niego podobne odparł Stefan. To cały on.Wyszedł ze szpitala na obiad.Wszyscy pytali go o brata. Będzie żył odpowiadał Stefan.Poszedł do Białego Lwa.Wypił zbyt dużo. Kaleka? On? Kostant? Spadło mu kilka ton skały na twarz, no to co, nic mu niebędzie, on sam jest z kamienia.Nie urodził się, tylko został wydobyty z kamieniołomu. Jak zwykle roześmieli się. Wydobyty z kamieniołomu.Tak jak wy wszyscy.Wyszedł z Białego Lwa , poszedł ulicą Ardure, minął cztery kwartały i wyszedł z mia-sta, ale szedł dalej prosto przed siebie na północny wschód, równolegle do torów kole-jowych biegnących w odległości ćwierć mili.Zwiecące nad głową majowe słońce byłomałe i szarawe.Pod stopami miał pył i drobne chwasty.Karst, wapienna równina, drgałamu przed oczyma w falach upału niczym przezroczyste, wibrujące skrzydła much.Za tądrgającą szarawą mgiełką stały w oddali góry, małe i sztywne.Przez całe życie znał góry59na odległość, a dwa razy widział je z bliska, kiedy pojechał pociągiem do Brailavy, a po-tem z niej wracał.Wiedział, że są odziane w drzewa, jodły o korzeniach chwytającychsię brzegów bystrych strumieni i ciemnych gałęziach otulonych w mgiełkę, która roz-snuwała się po górskich dolinach o brzasku, kiedy pociąg przejeżdżał przez nie z turko-tem kół, zostawiając za sobą welon dymu opadający na zielone zbocza.W górach roz-świetlone słońcem strumienie płynęły głośno po kamieniach; tworzyły się wodospady.Tu, na karście, rzeki płynęły cicho pod ziemią, w ciemnych, kamiennych żyłach.Możnabyło jechać konno cały dzień ze Sfaroy Kampe i jeszcze nie dotrzeć do gór, wciąż znaj-dować się w wapiennym pyle; lecz pod koniec następnego dnia wjeżdżało się w cieńdrzew wśród strumieni.Stefan Fabbre usiadł na skraju prostej, nierzeczywistej drogi,którą szedł, i oparł głowę na rękach.Sam, o milę od miasta, ćwierć mili od torów kole-jowych, sześćdziesiąt mil od gór, siedział i płakał nad bratem.Równina z pyłu i kamie-nia drżała i wykrzywiała się wokół niego w upale niczym twarz cierpiącego człowieka.Z obiadu do biura Towarzystwa Chorin, gdzie pracował jako księgowy, wrócił spóz-niony o godzinę.Do jego biurka podszedł szef. Fabbre, nie musisz zostawać po południu. Dlaczego? Może chcesz iść do szpitala. A co miałbym tam robić? Przecież nie mogę go zszyć, prawda? Jak chcesz powiedział szef i odwrócił się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]