[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Cieszę się, jak cholera, że teraz zajmuje się tobą, bo przynajmniej mnie nie zadręcza.Spotkałem ją na swoje zatracenie, kiedy lała krokodyle łzy w nurty Flegetonu.Taka słodka, smutna, skrzywdzona piękność, która chciała tylko odrobiny zrozumienia.I zakochałem się z miejsca, biedny głupek.Nosiłem tę żmiję na rękach, obsypywałem bogactwami, zaszczytami, adorowałem.Dałem jej w posiadanie prawdziwe królestwo i czterysta osiemdziesiąt szwadronów Głębian na wyłączne usługi.I uwierz mi, wkrótce nie pozostał ani jeden, z którym by się nie przespała.Uwielbiałem ją, zabijałem dla niej, w jej imieniu, dla jej kaprysu, a moje rogi obijały się o zenit kopuły niebieskiej.Omal mnie nie zniszczyła.Ale uciekłem.Tak, ja, Samael, po prostu zwiałem.I tobie radzę to samo.Zanim cię pożre, Mod.A teraz spadaj.Idę poderwać jakiś towar.Jednym haustem wypił zawartość szklanki.Stuknął pustym naczyniem o blat.– Tylko tyle masz mi do powiedzenia? – warknął Asmodeusz.Ryży Hultaj wycelował w niego palcem.– Aż tyle, synu.Wstał i zaczął się przepychać na parkiet.Czerwona czupryna górowała nad tłumem.Asmodeusz ze złością trzasnął szklanką o stół, aż szkło rozprysło mu się w dłoni.Nie zwracając uwagi na czerwone strużki płynące po palcach, wcisnął rękę do kieszeni i skierował się ku wyjściu.* * *Jashmin wstała, gdy wszedł do pokoju.Zauważył napięcie ściągające rysy twarzy, lekkie drżenie ust.– Coś się stało, słońce? – spytał łagodnie.Spuściła oczy.W palcach obracała zapisany kawałek papieru.– Przyszedł list od pani Nahemy – szepnęła i urwała.Z trudem oduczył ją pokornego zwrotu „panie”.– Co pisze?Nie ośmieliła się podnieść wzroku.– Ojciec jest rad, że zechciałeś zwrócić uwagę na jedną z jego córek.Zgadza się mnie sprzedać.Prosi, abyś podał cenę.Asmodeusz potrząsnął głową.– Nie kupię cię, Jashmin.– Nie? – Zbielałe nagle wargi ledwo się poruszyły.Coś zabłysło i umarło w głębokiej zieleni oczu.Skóra dżinnii pokryła się popielatą szarością.– Nie?– Zostaniesz ze mną, jeśli taka będzie twoja wola.Nie chcę cię kupować, niewolić, traktować jak przedmiot.Oczywiście, zapłacę twemu ojcu, ale jeśli sama tak postanowisz.Zostań ze mną, Jashmin.Jako partnerka, albo.żona.Upuściła list i podbiegła z rozwartymi ramionami.– Och, tak! Tak! Na zawsze!Od dawna nie czuł się taki szczęśliwy.Nie rozumiał tylko, czemu zimny palec niepokoju znów zaczął go szturchać pod żebrami.* * *Oko nocy odezwało się natrętnie, terkotliwie.Asmodeusz wyciągnął z kieszeni kryształ.– Tak? – spytał.W polerowanej tafli pojawił się wizerunek Sydragasuma.Twarz demona, napuchnięta, sinofioletowa, wyglądała, jakby ktoś długo tłukł w nią kamieniem.Połamany nos zrobił się wielki jak kalafior, a w okolonych purpurowymi krwiakami oczach czaiło się przerażenie.– Nieszczęście, panie – wybełkotał nosowo zarządca.– Błagam, przyjedź!– Zaraz będę – rzucił prędko Zgniły Chłopiec, bez wdawania się w zbędne szczegóły.Sytuacja wyglądała na poważną.* * *Sydragasum z jękiem przyłożył do skroni zimny kompres.Chustka momentalnie przesiąkła krwią.Palce demona przypominały teraz rozdęte do granic możliwości serdele.Paznokcie nabrały sinego odcienia.– Wpadli tutaj – seplenił przez rozkwaszone usta.– Mieli broń.Sterroryzowali nas wszystkich, kazali się zaprowadzić do sejfu.Było ich pewnie z dziesięciu.Od razu zabili ochroniarzy od Raguela i zażądali pieniędzy.Nie chciałem dać, więc zaczęli mnie bić.Nic nie powiedziałem, panie, a oni widać bali się tracić za dużo czasu, no to przywlekli dziewczyny.Bili je i gwałcili, żebym otworzył sejf.Kiedy jeden z naszych chłopaków, Sefer, rzucił się biedulom na ratunek, rozwalili mu łeb.Na Otchłań, panie! Krew była wszędzie, na ścianach, dywanie, meblach! Sefer drygał nogami, charczał, aż w końcu umarł.Dziewczyny wpadły w panikę.Piszczały, płakały.Wtedy jeden złapał za włosy Meę, pamiętasz, panie, taką bystrą czarnulkę, co tak ładnie śpiewała.– Głos demona zaczął się łamać.– No i zabił ją.Strzelił prosto w usta, śmiał się i mówił obrzydliwe rzeczy.A to była taka dobra dziewczyna.ach, panie!Po opuchniętych policzkach płynęły łzy.Asmodeusz słuchał bez słowa, z kamienną twarzą.Tylko mięśnie szczęk drgały miarowo.Sydragasum zasmarkał się, ostrożnie wydmuchiwał w chustkę krwawe skrzepy.– Powiedział, że będzie zabijał następne.Ale już nie tak szybko
[ Pobierz całość w formacie PDF ]