[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Podśmiewali się z czarnych, pytając na przykład: “Powiedz nam, Washington, czym się zabawiacie przez pozostałe szesnaście godzin?”, albo: “Hej, Williams, widzisz, co jadłem dziś na śnia­danie?”Wszystkim było wesoło.Jedynie czarni zaciskali zęby i nie odzywali się słowem - inaczej działo się na oddziale, nim się tu zjawił ten przeklęty rudzielec.Kiedy Fredrickson rozchylił pośladki, rozległ się głośny grzmot; myślałem, że podmuch przewróci najmniejszego z czarnych.- Cisza! - rozkazał Harding, przykładając dłoń do ucha.- Może znów usłyszymy cudny głos anioła!Wszyscy wyli, zanosili się śmiechem i sypali żartami, dopóki czarny nie przesunął się dalej i nie zatrzymał się przed następ­nym facetem; wtedy zapadła głucha cisza.Następny bowiem był George.I w tej sekundzie, w której ucichły śmiechy, żarty i na­rzekania, gdy Fredrickson prostował się i odwracał, a duży czar­nuch kazał stojącemu obok George’owi nastawić głowę i pod­niósł tubkę, żeby wycisnąć mu na włosy cuchnącą maź - w tej sekundzie wszyscy już wiedzieliśmy, co się teraz wydarzy, dla­czego nie może być inaczej, i zrozumieliśmy, jak bardzo myli­liśmy się co do McMurphy’ego.George nie używał mydła, kiedy brał prysznic.Nigdy też nie chciał przyjąć od nikogo ręcznika, żeby się wytrzeć.Nauczeni doświadczeniem czarni z wieczornej zmiany, którzy pilnowali nas przy regulaminowych prysznicach we wtorki i czwartki, nie zmuszali go do niczego, żeby uniknąć kłopotów.Tak było od lat - trzej sanitariusze obecni w umywalni również o tym wie­dzieli.Ale teraz pojęliśmy wszyscy, zrozumiał to nawet George, który stał przechylony do tyłu, potrząsał głową i zasłaniał się dłońmi wielkimi jak dębowe liście, że ten rozjuszony naszy­mi docinkami czarny z rozkwaszonym nosem, mający za sobą dwóch kumpli, ciekawych, co zrobi, za nic w świecie nie prze­puści podobnej okazji.- No, George, nachyl makówę.Chłopcy spojrzeli na McMurphy’ego, który stał nieco dalej w kolejce.- No już, George.Martini i Sefelt trwali nieruchomo pod włączonym pryszni­cem.Otwór ściekowy pod ich nogami zachłystywał się spienioną, mydlastą wodą, puszczając pęcherzyki powietrza; starzec przy­glądał mu się przez chwilę, jakby uciekająca woda mówiła coś do niego.Słuchał, jak bulgocze i syczy.Potem znów spojrzał na tubkę w wyciągniętej do niego czarnej dłoni, zobaczył maź wyciekającą wolno z dziurki i spływającą po żelaznych palcach.Czarny przysunął tubkę bliżej; George odchylił się jeszcze bar­dziej do tyłu, potrząsając głową.- Nie.nie chcę.- Nie masz wyboru, Czyściochu - powiedział czarny jakby ze smutkiem w głosie.- Nie masz wyboru.Nie możemy po­zwolić, żeby robactwo rozpleniło się po całym szpitalu, prawda? A przecież możesz mieć robaki głęboko pod skórą!- Nie! - krzyknął George.- Ach, George, ty nic nie wiesz.Te robaki są małe, maleń­kie.nie większe od łebka szpilki.A kiedy cię dopadną, George, zaczynają się wkręcać w ciebie coraz głębiej i głębiej.- Żadnych robaków! - zawył George.- Posłuchaj mnie, George.Widziałem takie wypadki, kiedy te ohydne robaki.- Zostaw go, Washington - powiedział McMurphy.Szrama na nosie czarnego lśniła jak czerwony neon.Sanita­riusz wiedział, kto się do niego odezwał, ale się nie odwrócił; tylko po tym, że zamilkł na moment i długim popielatym palcem dotknął tej pamiątki po meczu koszykówki, poznaliśmy, iż w ogóle usłyszał słowa McMurphy’ego.Potarłszy nos, zbliżył dłoń do twarzy George’a i rozczapierzając palce, zaczął nimi przebierać.- Krab, George, krab.Widzisz? Chyba wiesz, jak wygląda krab, co? Pewnie na łodzi rybackiej musiało być pełno krabów.Nie możemy pozwolić, żeby kraby wwierciły się w ciebie, praw­da, George?- Żadnych krabów! - wrzasnął George.- Nie!Wyprostował się i podniósł głowę; po raz pierwszy ujrzeliśmy jego oczy.Czarny cofnął się o krok.Dwaj pozostali parsknęli śmiechem.- Co z tobą, kolego? - zapytał większy.- Masz jakieś kło­poty?Czarny znów przysunął się do George’a.- Nachyl się, George! Albo się nachylisz, żebym mógł ci wycisnąć pastę, albo cię dotknę! - Podniósł rękę; była wielka i czarna jak bagno.- Przejadę ci tą czarną, ohydną, cuchnącą ręką po całym ciele!!!- Nie! - ryknął George, wznosząc pięść nad głową, gotów roztrzaskać na kawałki szary czerep i rozsypać na wszystkie strony tkwiące w nim zębatki, nakrętki i śrubki.Wystarczyło jednak, że czarny przyłożył mu tubkę do pępka i nacisnął ją, a George zgiął się wpół, wypuszczając z sykiem powietrze.Wte­dy czarny siknął mu strugą mazi w rzadkie siwe włosy i począł ją wcierać, rozsmarowując czerń ze swojej dłoni po głowie George’a.George skulił się jeszcze bardziej, obejmując się rę­kami w pasie.- Nie! Nie! - krzyknął.- A teraz odwróć się, George.- Powiedziałem, żebyś go zostawił.Tym razem coś w głosie McMurphy’ego sprawiło, że czarny odwrócił się w jego stronę.Uśmiechnął się, gdy zobaczył go zupełnie nagiego, z gołą głową, bez kowbojskich butów i spod­ni, za których kieszenie mógłby zahaczyć kciuki.Wyszczerzył zęby, lustrując go wzrokiem od góry do dołu.- Ha! - zawołał i potrząsnął głową.- A już myślałem, McMurphy, że nie znajdziemy okazji.- Ty nędzny smoluchu - rzekł McMurphy tonem bardziej znużonym niż gniewnym.Czarny nic nie odpowiedział.McMur­phy podniósł głos: - Ty zafajdany chuju!Czarny potrząsnął głową i rechocząc spojrzał na swoich ko­leżków.- Jak myślicie, do czego pan McMurphy zmierza? Może chce mnie sprowokować? Ha, ha, ha.Czyżby nie wiedział, że uczą nas nie reagować na najgorsze obelgi wariatów?- Washington! Ty w mordę jebany.Washington odwrócił się plecami do McMurphy’ego i znów zajął się George’em, który od chwili, gdy maź dotknęła jego brzucha, wciąż stał zgięty wpół, dysząc ciężko.Czarny chwycił George’a za ramię i przekręcił go twarzą do ściany.- Dobra, George, teraz rozchyl pośladki.- Nie-e-e!- Washington - powiedział McMurphy.Wziął głęboki od­dech, podszedł do czarnego i odepchnął go od George’a.- Niech będzie, niech będzie.Wszyscy słyszeli bezsilną rezygnację w jego głosie.- McMurphy, zmuszasz mnie, żebym się bronił.Prawda, ko­ledzy?Pozostali dwaj czarni skinęli głowami, więc położył ostrożnie tubkę na ławce obok George’a, po czym odwinął się niespodzie­wanie i strzelił McMurphy’ego pięścią w szczękę.McMurphy o mało nie upadł.Potoczył się na rząd nagich mężczyzn, którzy złapali go pod ramiona i pchnęli w stronę uśmiechniętej bazal­towej twarzy.Znów dostał, tym razem w szyję, ale wreszcie pogodził się z myślą, że bójka się zaczęła i jedyne, co mu po­zostaje, to walić, ile wlezie.Kiedy czarny znów się zamachnął, chwycił go za rękę i potrząsnął głową, żeby oprzytomnieć po poprzednim ciosie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wpserwis.htw.pl