[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Podobno przebywał tam od wybuchu wojny.Znała go cała wioska, gdyż jego dziad był właścicielem dużego ziemskiego majątku.Wszyscy mieszkańcy go lubili; powiadano: Żyd, ale porządny człowiek.Wyruszyłem późnym wieczorem.Zasnute chmurami mroczne niebo zaczęło się rozjaśniać, wyłoniły się gwiazdy, a blady jak cyna księżyc ukazał się w całej swojej krasie.Ukryłem się w osrebrzonej jego blaskiem kępie krzaków.O świcie ruszyłem w stronę kołyszących się łanów zboża, z daleka omijając wieś.Grube, ostre łodygi raniły mi stopy, ale chciałem schować się na samym środku pola.Przedzierałem się bardzo ostrożnie, uważając, by nie łamać źdźbeł i nie pozostawić wyraźnego tropu.Wreszcie uznałem, że zaszyłem się dość głęboko.Drżąc w porannym chłodzie, zwinąłem się w kłębek i zapadłem w drzemkę.Zbudziły mnie szorstkie głosy zbliżające się ze wszystkich stron.Niemcy otoczyli pole.Przypadłem do ziemi.Trzask łamanych łodyg nasilał się, w miarę jak jeden z patroli szedł w moją stronę.Żołnierze o mało na mnie nie nadepnęli.Zaskoczeni, wycelowali karabiny, a kiedy wstałem, zarepetowali broń.Było ich dwóch, obaj młodzi, w nowych, zielonych mundurach.Wyższy złapał mnie za ucho; roześmieli się, mówiąc coś na mój temat.Zrozumiałem, że dopytują się, czy jestem Cyganem lub Żydem.Zaprzeczyłem.To rozbawiło ich jeszcze bardziej; nie przestawali żartować.W trójkę udaliśmy się do wioski: kroczyłem na przedzie, a oni, weseli, tuż za mną.Maszerowaliśmy główną drogą.Przerażeni chłopi zerkali na nas przez okna.Kiedy poznawali mnie, cofali się w głąb chat.Na środku wioski czekały dwie wielkie, brunatne ciężarówki.Żołnierze w rozpiętych mundurach kucali przy nich, popijając z manierek.Kolejne patrole wracały z pól; Niemcy ustawiali karabiny w kozły i siadali na ziemi.Kilku otoczyło mnie kołem.Wskazywali na mnie, to śmiejąc się, to nagle poważniejąc.Jeden schylił się, zbliżył twarz do mojej i uśmiechnął się ciepło i serdecznie.Już chciałem odwzajemnić jego uśmiech, kiedy nagle z całej siły uderzył mnie w brzuch.Straciłem dech i upadłem, charcząc i z trudem łapiąc powietrze.Żołnierze zarechotali.Z pobliskiej chaty wyłonił się oficer i, widząc, jak leżę na ziemi, podszedł bliżej.Żołnierze stanęli na baczność.Podniosłem się i również stałem, sam pośród ich kręgu.Oficer przyjrzał mi się chłodno, po czym wydał rozkaz.Dwóch żołnierzy chwyciło mnie za ramiona, zawlokło do chałupy, otworzyło drzwi i wepchnęło do środka.Na środku mrocznej izby leżał człowiek.Był nieduży, wychudzony, smagły.Zmierzwione włosy opadały mu na czoło i twarz, rozpłataną od góry do dołu bagnetem.Ręce miał związane z tyłu, a przez rozcięty rękaw kurtki wyzierała głęboka rana.Przykucnąłem w rogu.Mężczyzna utkwił we mnie spojrzenie lśniących czarnych oczu.Jakby wyrywały się spod gęstych, krzaczastych brwi i mknęły w moją stronę.Przerażały mnie.Odwróciłem wzrok.Na zewnątrz zapuszczono silniki; zachrzęściły buty, karabiny, manierki.Padły rozkazy i ciężarówki odjechały z warkotem.Otworzyły się drzwi; do chaty weszli żołnierze i chłopi.Chwycili za ręce rannego, wywlekli na dwór i wepchnęli na ławę w furze.Poranione dłonie zwisały mu bezwładnie jak kołyszącej się kukle.Mnie posadzono tyłem do niego; miałem przed sobą plecy woźniców, a on koniec wozu i umykającą drogę.Obok chłopów, którzy powozili furą, siedział na koźle niemiecki żołnierz.Z rozmowy wieśniaków zorientowałem się, że mają nas odstawić do komendy żandarmerii w pobliskim miasteczku.Przez kilka godzin jechaliśmy zniszczoną drogą, noszącą ślady niedawnego przejazdu ciężarówek.Później skręciliśmy z niej i podróżowaliśmy lasem, płosząc zające i ptaki.Ranny opierał się o mnie ciężko.Nie byłem pewien, czy jeszcze żyje; czułem tylko jego bezwładne ciało, które przytrzymywał sznur okręcony wokół nas obu i umocowany do wozu.Przystanęliśmy dwukrotnie.Chłopi podzielili się swoją żywnością z Niemcem, a on z kolei dał im po papierosie i żółtym cukierku.Dziękowali mu uniżenie.W drodze co rusz pociągali długie hausty z flaszek, które trzymali pod kozłem, toteż w czasie postojów szli się odlać w krzaki.Nas ignorowali.Byłem głodny i bardzo osłabiony.Ciepły, pachnący żywicą wiatr napływał od strony lasu.Ranny pojękiwał.Konie niespokojnie zarzucały łbami, długimi ogonami opędzając się od much.Ruszyliśmy znów.Niemiec na koźle oddychał ciężko, jakby spał.Zamknął rozchylone usta dopiero wtedy, gdy o mało nie wpadła mu do nich mucha.Przed zachodem słońca dojechaliśmy do niewielkiego, gęsto zabudowanego miasteczka.Niektóre domy były wzniesione z cegieł i miały murowane kominy.Wokół ogródków biegły płoty pomalowane na biało lub na niebiesko.Przy rynsztokach drzemały zbite w gromadki gołębie.Kiedy mijaliśmy pierwsze budynki, dostrzegły nas dzieci bawiące się na drodze.Z zaciekawieniem otoczyły jadącą wolno furę.Żołnierz przetarł oczy, przeciągnął się, poprawił spodnie, po czym zeskoczył na ziemię i odtąd szedł obojętnie obok wozu.Tłumek dzieci powiększał się; wybiegały dosłownie z każdego domu.Nagle któryś ze starszych, wyższych chłopców uderzył rannego długą brzozową witką.Mężczyzna zadrżał i skulił się jeszcze bardziej.Dzieci, rozochocone, zaczęły ciskać w nas czym popadnie: kamykami, śmieciami.Ranny pochylił głowę.Czułem jego ramiona, mokre od potu, przyklejone do moich.Mnie również trafiło kilka kamyków, ale ponieważ siedziałem między woźnicami a rannym, byłem trudniejszym celem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]