[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tak więc przez następne dni w ramach rozrywki obmyślałem plany i przygotowywałem urządzenia do ataku na kieszenie festiwalowej publiczności.Wyznaczonej nocy lało jak z cebra, co bardzo mi odpowiadało.Podniosłem kołnierz mojego czarnego płasz­cza, wcisnąłem na głowę czarny kapelusz i chwyciłem czarny futerał.Jego charakterystycznie wybrzuszony koniec sugerował, że w środku znajduje się grzmotofon albo nawet ultrabas.Komunikacja miejska dowiozła mnie prawie pod samo wejście dla artystów.W strugach deszczu prze­byłem resztę drogi, wtopiony w tłum ubranych na czarno i niosących instrumenty muzyków.Miałem przygotowaną przepustkę, ale portier nie sprawdził jej i tylko gestem kazał nam wejść do środka.Szansa, by ktokolwiek chciał sprawdzić moje dokumenty, była minimalna, bo było nas tam w sumie dwieście trzydzieści jeden osób.Na dzisiejszy wieczór przewidziana była premiera wwiercającej się w mózg tak zwanej muzyki, zatytułowanej „Zderzenie galaktyk", rozpisanej na dwieście jeden instrumentów dętych i dwadzieścia dziewięć perkusyjnych.Delikatność brzmienia nie była specjalnością kompozytorki, pani Moi-Woofter Ge-eyoh.Już samo przeczytanie partytury mogło człowieka przyprawić o ból głowy.Dlatego właśnie wybrałem tę noc.Garderoby były za małe, by pomieścić tłum muzyków, którzy kręcili się dookoła i sprawiali wrażenie zagubionych.Nikt nie zauważył, gdy wymknąłem się na tylną klatkę schodową i wślizgnąłem do schowka na szczotki.Personel wyszedł już wcześniej i jedyną rzeczą, która mogła mi przeszkadzać, była tylko muzyka.Mimo to, na wszelki wypadek zamknąłem drzwi od środka.Kiedy usłyszałem pierwsze dźwięki, wyjąłem mój egzemplarz partytury „Zde­rzenia".Zaczynało się dość cicho, bo przed zderzeniem wszystkie galaktyki musiały wejść na scenę.Przesuwałem palec po partyturze, aż doszedłem do czerwonego znaczka, który sam tam umieściłem.Partytura spoczęła bezpiecznie w mojej kieszeni, a ja ostrożnie otworzyłem drzwi i wyjrzałem na zewnątrz.Korytarz był pusty, tak jak oczekiwałem.Prze­mierzyłem go pewnym krokiem, choć podłoga zaczynała już drgać zapowiadając rychłą destrukcję Wszechświata.Na drzwiach widniała tabliczka PRYWATNE.WSTĘP WZBRONIONY.Z jednej kieszeni wyjąłem czarną maskę, zdjąłem kapelusz i wciągnąłem ją na głowę.Z drugiej kieszeni wyjąłem klucz.Nie chciałem tracić czasu na szarpanie się z wytrychem, więc dorobiłem sobie klucz, kiedy przeprowadzałem rozpoznanie miejsca akcji.Starałem się przekręcać go w zamku w takt muzyki.W chwili gdy zabrzmiał donośny trzask, otworzyłem drzwi i wszedłem do środka.Mojego wejścia nikt, oczywiście, nie usłyszał, ale moje ruchy przyciągnęły wzrok starszego mężczyzny.Gapił się na mnie, a z jego osłabłych palców wypadło pióro.Podniósł ręce do góry, gdy z wewnętrznej kieszeni wyjąłem imponujący, choć nieprawdziwy pistolet.Nie udało mi się nim jednak przestraszyć drugiego, młodszego mężczyzny, który rzucił się do ataku.Za moment nieprzytomny wylądował na podłodze, łamiąc po drodze krzesło.Wszystko to odbyło się po cichu.Albo inaczej: narobiło dużo hałasu, który jednak skutecznie zagłuszyła muzyka, wznosząca się teraz gwałtownym crescendo, wieszczącym koniec świata.Poruszałem się szybko, bo właśnie zbliżała się najgłośniejsza część.Wyjąłem dwie pary kajdanków i przykułem starszego mężczyznę do biurka.W ten sam sposób zabezpieczyłem śpiącego rycerza.Już prawie czas.Z kolejnej kieszeni wyjąłem porcję plastyku - tak, w tym ubiorze było mnóstwo kieszeni i to nie przez przypadek - i wsunąłem go w drzwi sejfu, dokładnie nad zamkiem zegarowym.Musieli się tu czuć bardzo pewnie z tymi wszystkimi zabezpieczeniami.Obfite wpływy kasowe z wieczornych przedstawień były zamykane w sejfie w obecności uzbrojo­nych strażników.Pozostawały tam, zamknięte i bezpieczne, aż do rana, gdy w obecności innych uzbrojonych strażników otwierano sejf.Wepchnąłem zapalnik radiowy do plastyku i wycofałem się pod ścianę, gdzie razem z obydwoma strażnikami znalazłem się poza zasięgiem wybuchu.Wszystkie drobne przedmioty w pokoju podskakiwały w takt muzyki, a z sufitu sypał się tynk.To jednak ciągle jeszcze nie był właściwy moment.Wykorzystałem resztę czasu, by wyrwać z gniazdek przewody telefoniczne.Aż do końca koncertu nikt nie będzie rozmawiał przez telefon.Nadeszła wreszcie ta chwila! Widziałem w wyobraźni partyturę i w momencie gdy nastąpiło zderzenie galaktyk, włączyłem przekaźnik radiowy.Drzwi sejfu bezgłośnie wyleciały w powietrze.Nawet tu w biurze muzyczna katastrofa była porażająca.Zastanowi­łem się, ilu słuchaczy ogłuchło właśnie w imię sztuki.Te rozważania nie przeszkodziły mi zgarnąć wszystkich banknotów z sejfu do mojego futerału.Kiedy napełnił się, uchyliłem kapelusza przed moimi więźniami, tym z wy­trzeszczonymi oczami i tym nieprzytomnym, i wyszedłem.Czarna maska powędrowała z powrotem do kieszeni.Opuściłem teatr niestrzeżonym wyjściem ewakuacyjnym.Szybko przeszedłem wzdłuż dwóch bloków do przejścia podziemnego i stałem się jedną z wielu postaci śpieszących w strugach deszczu.Ruszyłem schodami w dół, po czym skręciłem w korytarz prowadzący do stacji.Wszystkie pociągi podmiejskie już odjechały i peron był pusty.Wszedłem do budki telefonicznej i zmieniłem swoją powierz­chowność w ciągu dokładnie dwudziestu dwóch sekund, w precyzyjnie wyćwiczonym tempie.Zdarłem czarne po­krycie futerału, spod którego ukazało się drugie, białe.Charakterystyczny, wybrzuszony kształt czary głosowej znikł także - był zrobiony z cienkiego plastiku, który zgniotłem i włożyłem do kieszeni razem z czarnym po­kryciem.Odwróciłem kapelusz na drugą stronę i on również stał się biały.Moje czarne wąsy i broda zniknęły w od­powiedniej kieszeni.Zdjąłem palto i oczywiście je także wywróciłem na białą stronę.Tak przebrany ruszyłem na stację i w tłumie przyjeżdżających wyszedłem na postój taksówek.Poczekałem chwilę.Nadjechała taksówka i ot­worzyły się drzwi.Usiadłem i uśmiechnąłem się z zadowo­leniem na widok lśniącej czaszki szofera-robota.- Szofeh, phoszę bahdzo zabhać mnie do hotelu Ah-bolast - powiedziałem, najlepiej jak mogłem naśladując akcent turyngijski.Ponieważ pociąg, który przed chwilą przyjechał, przybył z Turyngii.- Polecenie niejasne - zagdakała maszyna.- Ho-tel Ah-bo-bo-last, ty blaszany głupku! - wy­krzyknąłem! - Ah-bo-last!- Zrozumiałem - powiedział robot i taksówka ruszyła.Wspaniale.Wszystkie rozmowy prowadzone w taksów­kach są zapisywane przez molekularny magnetofon i prze­chowywane przez miesiąc.Gdyby mnie kiedykolwiek spraw­dzano, nagranie odtworzy tę rozmowę, a moja rezerwacja hotelowa została załatwiona na lotnisku w Turyngii.Być może, byłem zbyt ostrożny, ale moją dewizą jest, że tego nigdy za dużo.Mam na myśli ostrożność.Hotel był bardzo drogi.Wszystkie korytarze i pokoje ze smakiem ozdobiono sztucznymi arbolastami.Zostałem usłużnie wprowadzony do swojego apartamentu - gdzie arbolast służył jako stojąca lampa.Bagażowy-robot wy­mknął się służalczo, z pięciodolarówką w szczelinie na napiwki.Postawiłem torbę w sypialni, zdjąłem mokry płaszcz i wyjąłem z lodówki piwo.Rozległo się pukanie do drzwi.Tak szybko! Jeżeli to był Hetman, świetnie umiał śledzić, bo nie zauważyłem, by ktoś za mną szedł.To nie mógł być nikt inny.Zawahałem się, ale zdałem sobie sprawę, że jest tylko jeden sposób, by się upewnić.Z uśmiechem na twarzy - na wypadek gdyby to był Hetman - otworzyłem drzwi.Uśmiech znikł natychmiast [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wpserwis.htw.pl