[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Martwię się o nich.Mogą być głodni.Latcherowie też mieli ogród, choć nieduży.Wątpiłem, czy którekolwiek z nich chodziło głodne.Dużych zapasów na pewno nie mieli, ale głód w naszym hrabstwie był czymś nie do pomyślenia.Nawet najbiedniejsi połownicy uprawiali po­midory i ogórki, gdyż było ich na to stać.Każda farmerska rodzina miała kilka niosek.Ale mama uparła się, żeby wreszcie zobaczyć Libby i spraw­dzić, czy plotka o jej ciąży jest prawdziwa.Kiedy wchodziliśmy do ogrodu, nareszcie zrozumiałem, co chce zrobić.Jeśli się pośpieszymy i zdążymy do Latcherów przed końcem dnia pracy, rodzice i dzieci będą jeszcze na polu.Skoro Libby spodziewa się dziecka, to została w domu, najpewniej sama.Będzie musiała do nas wyjść i odebrać warzywa, nie ma wyboru.Weźmiemy ją podstępem, przygwoździmy ją chrześcijańską dobrocią.To był genialny plan.Pod ścisłym nadzorem mamy zacząłem zbierać pomidory, ogórki, groszek, fasolę, kukurydzę - niemal wszystko, co rosło w ogrodzie.- Weź tego czerwonego, Luke - mówiła.- Nie, nie, ten groszek może jeszcze poczekać.Nie, ten ogórek nie jest jeszcze całkiem dojrzały.Chociaż często zbierała sama, wolała nadzorować innych.Równowaga w ogrodzie była zachowana tylko wtedy, kiedy okiem artystki spoglądała nań z pewnego dystansu i kiedy mogła dyrygować mną lub tatą, każąc nam zrywać te czy inne warzywa.Nie znosiłem naszego ogrodu, ale jeszcze bardziej nienawi­dziłem pola.Wszystko było lepsze od zbierania bawełny.Sięgając po kolbę kukurydzy, między łodygami zobaczyłem coś, co mnie zmroziło.Za ogrodem był mały, ocieniony traw­nik, za wąski, żeby grać na nim w baseball, więc do niczego nieprzydatny.Graniczył ze wschodnią ścianą domu, tą najdal­szą od drogi.Po stronie zachodniej były kuchenne drzwi, parking, gdzie stał pikap, oraz dróżka do stodoły, wychodka i na pole.Tak więc wszystko działo się po stronie zachodniej, natomiast po wschodniej prawie nic.I właśnie z tej strony, od ogrodu, z dala od ludzkich oczu, ktoś pomalował fragment narożnej deski.Na biało.Reszta domu miała ten sam kolor co zawsze, jasnobrązowy kolor starych, mocnych dębowych desek.- Co się stało? - spytała mama.W ogrodzie nigdy się nie spieszyła, gdyż było to jej sanktuarium, lecz tego dnia szyko­wała zasadzkę, i najważniejszy był czas.- Nie wiem - odrzekłem, nie mogąc otrząsnąć się z wrażenia.Mama podeszła bliżej, spojrzała w gąszcz kukurydzy poras­tającej granice jej królestwa i kiedy dostrzegła pomalowaną deskę, też zamarła.Im dalej od rogu domu, tym warstwa farby była cieńsza.Było oczywiste, że praca jest w toku.Ktoś malował nasz dom.- To Trot - szepnęła mama i w kącikach jej ust zagościł lekki uśmiech.Nawet o nim nie pomyślałem, nie miałem czasu, żeby wytypować winowajcę, lecz kiedy tylko to powiedziała, i dla mnie stało się oczywiste, że to musi być on.Któż inny włóczył się cały dzień po podwórku, gdy my tyraliśmy w polu? Któż inny pracowałby w tak żałosnym tempie? I kto byłby na tyle głupi, żeby bez pozwolenia malować czyjś dom?Przecież to właśnie on krzyknął na Hanka, żeby przestał mnie dręczyć, nabijać się z naszego małego, niepomalowanego domu i wyzywać nas od kmiotów.Trot przyszedł mi wtedy na ratunek.Tylko skąd wziął pieniądze na farbę? I w ogóle po co to robił? W głowie kłębiły mi się dziesiątki pytań.Mama cofnęła się i wyszła z ogrodu.Podeszliśmy do naroż­nika domu i przyjrzeliśmy się farbie.Jeszcze pachniała i była chyba lepka.Mama potoczyła wzrokiem po podwórzu.Trot gdzieś przepadł.- Co zrobimy? - spytałem.- Nic, przynajmniej na razie.- Czy mama komuś o tym powie?- Porozmawiam z tatą.Tymczasem zachowajmy to dla siebie.- Mówiliście, że to niedobrze, kiedy chłopcy mają tajemnice.- Tylko wtedy, kiedy mają je przed rodzicami.Napełniliśmy warzywami dwa kosze i załadowaliśmy je do pikapu.Mama prowadziła mniej więcej raz w miesiącu.Oczy­wiście dawała sobie radę, ale za kierownicą czuła się dość nieswojo.Teraz też ścisnęła ją kurczowo, kilka razy nacisnęła pedał sprzęgła, potem pedał hamulca, wreszcie przekręciła kluczyk w stacyjce.Szarpnęło nas na wstecznym, a kiedy stary pikap zakręcił, nawet się roześmialiśmy.Kiedy odjeż­dżaliśmy, zobaczyłem Trota leżącego pod ciężarówką Spruillów: obserwował nas zza tylnego koła.Cała wesołość minęła, gdy dojechaliśmy do rzeki.- Trzymaj się, Luke - powiedziała mama z przerażeniem w oczach, redukując biegi i pochylając się nad kierownicą.Trzymać się? Ale czego? Most był wąski, jednopasmowy i nie miał barierek.Gdyby z niego zjechała, poszlibyśmy na dno.- Dasz radę, mamo - odrzekłem bez większego przekonania.- Oczywiście, że dam.Przejeżdżałem z nią tędy kilka razy i każdy przejazd dostar­czał mi niezapomnianych wrażeń.Jechaliśmy wolniutko, bojąc się spojrzeć w dół [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wpserwis.htw.pl