[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.344Billy odwrócił się do swoich chłopaków.- To prawda? Macie forsę?- No bo, Billy, my.tego.widzisz.- plątał sięOspowaty, grzebiąc w kieszeni.- Chcieliśmy ci powie-dzieć pózniej, no nie, Befsztyk?- %7łe co? - spytał Befsztyk z tępą miną.- Oddawajcie! - warknął Billy, wyrywając im pie-niądze z garści.- Potem się z wami rozprawię.Zaczął liczyć złote monety.- Pomogę ci, Billy - zaproponowałam z wymuszo-nym przymilnym uśmiechem.Uniosłam w górę latarnię i udając, że jest dla mnie zaciężka, zatoczyłam się parę kroków na bok.Billy uśmiechnął się wyrozumiale, widząc moją rze-komą słabowitość, ale podszedł bliżej do światła: obiemastopami stał teraz dokładnie na białym kredowym krzy-żu.Ledwie się tam zatrzymał, Pedro uwolnił balon i po-ciągnął za dzwignię zapadni umieszczonej pośrodku sce-ny.Ziemia rozstąpiła się pod Billym.Zaklął szpetnie iuchwycił się tego, co miał najbliżej w zasięgu ręki - czylimojej spódnicy, pociągając mnie za sobą w otchłań.Zdą-żyłam jednak odrzucić latarnię i złapać się krawędzi345zapadni.Spódnica nie wytrzymała i rozdarła się, a Billyrunął na dno czarnej dziury, porywając w zaciśniętej gar-ści znaczny kawał mojej garderoby.Zapadnia, która naspektaklach służyła zwykle do strącania Szatana do pie-kła, porwała oto nowego diabła do krainy podziemi.Równocześnie na scenę opadł z hukiem balon, przy-gniatając Befsztyka, Ospowatego i Tchórzofretkę, którzylegli plackiem pod koszem, niczym żuki pod butem ol-brzyma.Pedro podbiegł i wyciągnął mnie z zapadni.Z dołudobiegały przekleństwa Billy'ego - a więc nie skręciłsobie karku.Szkoda.- Prędko, musimy się spieszyć - powiedział Pedro,rozsupłując więzy Janka.Uwolniony z pęt Janek zwiot-czał jak szmaciana lalka - nie był zdolny wstać o wła-snych siłach.Przygnieceni koszem balonu bandyci próbowali sięwydostać.Befsztyk już zdołał uwolnić stopę.PodparłamJanka z jednej strony, Pedro z drugiej.- Już się bałam, że nigdy nie pociągniesz tej choler-nej dzwigni! - wyrzucałam Pedrowi, gdy stawialiśmyJanka na nogi.346- Przecież kazałaś mi czekać, aż ustawią się wszyscyrazem! - obruszył się Pedro.- Wystarczyło załatwić tych trzech.Wyglądało mi nato, że Billy nigdy nie stanie na krzyżu, a zabrakło mi jużpomysłów na zagadywanie go.- Tobie? Zabrakło pomysłów? Nigdy w to nie uwie-rzę! - uśmiechnął się Pedro.Odpowiedziałam mu uśmiechem.- A teraz dokąd? - wysapałam, gdy dociągnęliśmyJanka do drzwi.Był dla nas za ciężki - nie dalibyśmy rady holować godużo dalej.- Masz może przy sobie jakieś pieniądze? - spytałPedro.- Tak - sapnęłam.W kieszeni miałam przecież suwerena od hrabiegoRanwortha.- Wezmiemy dorożkę i zawieziemy go na placGrosvenor.To najbezpieczniejsze miejsce.Zostałam z Jankiem na rogu ulicy Russella, a Pedropognał łapać dorożkę.Zrobiło się już pózno i ulica byławymarła.Tylko w bramie naprzeciwko stał jakiś czło-wiek.Coś mi się w nim nie podobało.Jednak, szybciej347niż się spodziewałam, zatętniły końskie kopyta i nadje-chała dorożka.- Pokaż najpierw pieniądze, panienko - zażądał sie-dzący na kozle woznica, który wyraznie nie dowierzał, żePedra lub mnie stać na luksusową jazdę powozem przezcałe miasto.Wyciągnęłam suwerena.Dorożkarz przyjrzałmi się badawczo.- W porządku - rzekł wreszcie.- Wsia-dajcie.Oboje wepchnęliśmy Janka do powozu.- A temu co jest? - roześmiał się dorożkarz.- Za du-żo wypił?Na wszelki wypadek nic na to nie odpowiedziałam.- Zapłacę podwójnie, jak dowieziecie nas na placGrosvenor w dziesięć minut.Nie zatrzymujcie się ni-gdzie i dla nikogo - zawołałam tylko.- Zrobi się, panienko! - odkrzyknął dorożkarz i strze-lił z bata.- Mój gniady zaraz pokaże, co to znaczy szyb-ko !Powóz ruszył, kopyta zadzwięczały o bruk.W tej sa-mej chwili z tyłu dobiegł dziki wrzask.- Stać! - darł się Billy.- Zatrzymać tę dorożkę!Ale woznica znał swoje zadanie i smagnięciem batatylko przynaglił konia do szybszego biegu.Odwróciłam348się, żeby sprawdzić przez tylne okienko, czy Billy nas niedogania, ale nie miał szans: dokuśtykał tylko do roguRussella i musiał skapitulować.Pomachałam mu wesoło.- Jeszcze cię dorwę, kocico! - wrzeszczał.- Zginieszmarnie!- Zapomniałeś, Billy, że kot żyje dziewięć razy! -odkrzyknęłam.Odwróciłam się z promiennym uśmiechem do towa-rzyszy, ale oni patrzyli na mnie ponuro.- O co chodzi? - spytałam.- Dziewięć razy? - wystękał Janek, trzymając się zażebra.- Ty coś za szybko wykorzystujesz swoją normę.- On ma rację, Kiciu - powiedział Pedro.- Niepo-trzebnie drażnisz Billy'ego Shepherda.- Tak jakbym miała jakiś wybór! - oburzyłam się.-Myślicie, że to mi sprawia przyjemność?- A nie sprawia? - spytał z uśmiechem Janek i zarazskrzywił się boleśnie, bo powóz trafił jednym kołem wdziurę na jezdni.- Nie było ci przyjemnie zagrać mu nanosie?- No, może troszkę, odrobinkę - przyznałam, niemogąc powstrzymać triumfalnego uśmiechu.Akt VSCENA 1 - SUKNIEJanek zdołał już bez pomocy wysiąść z dorożki iprzejść do stajni na tyłach rezydencji przy placuGrosvenor.Wpuściliśmy go do otwartego boksu, któregopanicz Franciszek używał jako przebieralni, i pomogli-śmy mu ułożyć się na słomie.W sąsiednim boksie tupałniespokojnie koń.Z pomieszczeń nad nami dobiegałydonośne rozmowy stajennych przerywane odgłosami gryw klipę.- Co teraz? - spytał Pedro, spoglądając przez zakra-towane okienko na dom.We wszystkich oknach płonęłyświatła - znak, że rodzina księcia jeszcze nie śpi.- Któreśz nas musi tam pójść i znalezć Franka albo panienkę Elż-bietę.Wymieniliśmy z Pedrem spłoszone spojrzenia, przy-pomniawszy sobie krewkiego kucharza Francuza i armięlokajów napotkanych tutaj przy okazji naszej ostatniejwizyty.351Byłby to istny cud, gdyby teraz któremuś z nas udałosię tam wejść niepostrzeżenie.Ktoś zaciągał zasłonę w oknie na trzecim piętrze - za-uważyłam dziewczęcą rękę.- Myślisz, że to jej pokój? - spytałam Pedra, trącającgo łokciem w bok.Pokiwał głową.- Na to wygląda.- No to ja pójdę - zaoferowałam się.- Nie, lepiej ja - rzekł Pedro.- Wykluczone.Muszę pójść ja.Pomyśl tylko, co byto było, gdyby złapali cię przy drzwiach pokoju panienkio tak póznej porze! Zostań tutaj i zajmij się Jankiem.Pedro uległ, uznając moje racje.Gdyby go przyłapa-no, ryzykował życie, a w najlepszym razie zesłanie naplantacje na Karaibach.Mnie groziła najwyżej chłosta.Przebiegłam pędem przez brukowany dziedziniec iwślizgnęłam się tylnymi drzwiami, od kuchni.%7łycie to-czyło się tam w najlepsze: po szczęku naczyń i chlupociewody poznałam, że trwa akurat zmywanie po kolacjipaństwa.A więc tym razem nie można było ukryć się352w kuchni.Podkradłam się aż pod otwarte drzwi i zapu-ściłam żurawia do środka.Szef kuchni siedział z nogamizałożonymi na stół, bełtał czerwone wino w kieliszku inucił coś pod nosem.Przemknęłam bezszelestnie na drugą stronę i cichu-teńko wspięłam się po schodach aż do obitych zielonympluszem drzwi, przez które przeprowadził nas niedawnopanicz Franciszek.Przystanęłam.Słychać było gwar licznych głosów ihałaśliwą krzątaninę.Przybyłam akurat w chwili, gdygościom księcia zachciało się iść do domu.Uchyliłamleciutko drzwi i przez wąską szczelinę ujrzałam sporągrupę dżentelmenów, odbierających płaszcze od dwóchdyżurnych lokajów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]