[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.47.Kurde! Nie wiem, gdzie jestem!Wyszłam najciszej, jak tylko mogłam.Usiadłam na podłodze w kuchni.Zaraz, zaraz.Zaraz sobie wszystko przypomnę, niech tylko skończą walić te afrykańskie bębny w mojej głowie.Zresztą całkiem modne w tym sezonie.Według mojego tygodnika.Była jakaś Gabrysia z 4 c, a może to nie ona.Próbowałam jej wytłumaczyć, że marchewka na głowie jest okolicznościowa, bo normalnie.Ale nie zdążyłam, bo ktoś mi wrzasnął w ucho:— Hej! To ja!Właścicielka głosu była pewnie przekonana, że radosnym stwierdzeniem „to ja” odsłoni przede mną największe tajemnice — od swojej tożsamości poczynając, a na szczegółowej historii naszej przyjaźni kończąc.Sorry! Nie mam zielonego pojęcia, kim jest właścicielka małej czarnej z różowymi dodatkami i makijażem ŕ la Alexis oraz opalenizną z solarium.— Hej — odpowiadam ostrożnie.— Nie pamiętasz mnie, Brygida? To ja, Kasia! — Uśmiecha się promiennie.W naszej klasie było pięć Kaś! Mój mózg wykonuje bardzo skomplikowaną operację.Na szczęście ona sama skraca te męki.— Kasia Górecka — prawie wykrzykuje.Jezu! Przecież Kasia Górecka miała zostać zakonnicą! A ta laska przede mną jest chyba przedstawicielką zakonu Pameli Andersen.Coś się strasznie porąbało!— Jak się miewasz? — pytam niepewnym głosem.— Cudownie! Gram w serialu.A co u ciebie?— Och, wiesz, pracuję w znanej redakcji — mówię lekko, z pewną dozą nonszalancji.— Super! — krzyczy i odpływa za ręką, która niecierpliwie pociągają w gęstniejący tłum.— Pogadamy! — słyszę jak przez mgłę.— Jasne, że pogadamy! O tym, że jestem kobietą samodzielną, niezależną, która zna się na ochronie środowiska, gaszeniu afrykańskich lasów itd.— mruczę do siebie, bo jej już dawno nie ma.— Może pogadamy.Wchodzę do auli.Uderza mnie specyficzny zapach (zawsze byłam „węchowcem”) mieszaniny perfum, wód kolońskich i swojskiej stęchlizny, która po dziesięciu latach jeszcze się utrwaliła.Próbuję za wszelką cenę przepchać się do sekcji 4 a.Tam są moi i tam jest moje miejsce.„To ma być Bal Absolwentów?” — pomyślałam.To znaczy, że pora umierać.— Zatańczysz?— Jasne — odpowiadam.Nie mam wyjścia.Wyrósł nieoczekiwanie przede mną i po prostu mnie zaskoczył.Nie mam bladego pojęcia, kto to jest! Ale nie to jest najważniejsze! Ten facet w ogóle nie tańczy! On nie wie, co to jest taniec! Wygina się jak paragraf, szarpie mnie na wszystkie strony, depcze boleśnie po palcach i nawet tego nie zauważa!Kiedyś już coś podobnego przeżyłam.Próbuję przebić się przez mgłę pamięci.Już wiem! Konrad! To było na jakiejś strasznej dyskotece, o której usilnie starałam się zapomnieć.Coś zaszeleściło nieprzyjemnie w moim uchu.— Gubisz rytm, kochanie.Musisz nad tym popracować.Osłupiałam na sekundę.Ja? Ja muszę popracować? Czułam, jak poziom adrenaliny podnosi się prawie do granic możliwości.Byłam pewna, że za chwilę eksploduję, że zacznę krzyczeć: „Ty zarozumiały baranie, całe życie miażdżyłeś mi palce swoimi ciężkimi buciskami.”— Brygida! Tysiąc lat! Zauważyłem, jak wchodzisz, i pomyślałem, że pierwszego szampana musimy wypić „za naszą przyjaźń z dawnych lat”.— Tomek!— Poznaj moją żonę — to jest Basia.Basiu — to jest Brygida.Najbardziej odlotowa panienka w naszej budzie!— Ciągle jeszcze „panienka”? — z rozbrajającym uśmiechem pyta Basia.— Kochanie — z wyrzutem mruczy Tomek.„A niech ci będzie zołzo” — myślę nawet życzliwie o tej Basi, bo za chwilę siedzimy z Tomkiem przy stoliku pogrążeni w „naszych” sprawach i plotkach.Wypiliśmy trzy lampki szampana, jedną po drugiej, i nawet nie zauważyliśmy, kiedy Basia i Konrad zaczęli tańczyć.„No, to ci się trafiło, Basiu” — zdążyłam pomyśleć i utonęłam w ramionach faceta, z którym stanowiłam jedno.Przynajmniej w tańcu.Uwielbiałam z nim tańczyć.Tak jak dziesięć lat temu, dookoła nas zrobiło się pusto.Był tylko on i ja! Boże! Jak ja dawno nie tańczyłam.Wszystko, co było po drodze, to tylko nędzna namiastka! Zapomniałam o całym świecie.Znów byłam dziewczyną w sukience w kwiatki, w olbrzymim kapeluszu przystrojonym gałązkami kwitnącej wiśni.Kochałam Tomka jak kiedyś, i on tulił mnie tak, jakby nie było tych dziesięciu lat, które nas dzieliły.Nie wiem, dlaczego wówczas się rozstaliśmy.Może nie byliśmy na tyle dorośli, żeby rozmawiać o otaczającym nas świecie bez uwzględniania opcji politycznych naszych ojców: lekarza — antykomunisty i inżyniera — byłego już komunisty.Teraz wiem, że mogłabym pójść za nim na koniec świata.Zakończyliśmy taniec żegnani brawami całej sali.Ale kiedy wróciliśmy wreszcie do stolika, Basia była nadąsana, a Konrad prawie obrażony.Kiedy Basia i Tomek znikli gdzieś w okolicy bufetu (niezły pretekst: „Jestem ciągle głodna, jak to kobieta w ciąży” — syknęła jadowicie), Konrad zaczął robić mi wyrzuty.Nie mogłam zrozumieć, o co chodzi.O to, że tańczyłam? O to, że się przytulałam? „Chyba zwariował” — pomyślałam.„A co on za jeden?”— Nic nie rozumiesz! — krzyczał prawie.— Dla każdego mężczyzny taniec to gra wstępna!„O mój Boże!” — pomyślałam.„Jeśli taniec z tobą miał być grą, to.” — Ciarki przeszły mi po plecach.— Nie wiesz, ile dla mnie znaczysz — plótł jak poparzony Konrad.— Ciekawe, ile? — syknęłam i próbowałam wstać.W tym momencie zupełnie nieoczekiwanie wpadł na mnie Olo, najbardziej zakręcony facet, jakiego w życiu widziałam.Porwał mnie do tańca, nie pytając Konrada o zgodę.„A niby dlaczego miał pytać?” — wykrzykiwałam buńczucznie w duchu, rozważając jednocześnie dość hańbiącą sytuację.Przecież nikt nie zachowałby się tak jak Olo, gdybym była z mężem albo z narzeczonym.„Kurde! Dlaczego tak jest?” — myślałam rozpaczliwie od momentu, kiedy musiałam trzymać Ola za ręce, bo nieustannie wędrowały w te miejsca na moich plecach, poniżej dekoltu, gdzie sukienki już nie było, i jednocześnie wysłuchiwać jego opowieści o tym, że rozwodzi się z żoną.Drugą.To nawet nie było nieprzyjemne.Powiedzmy, że było miłe do momentu, w którym jego słynny zegarek — zdążył opowiedzieć całą historię zegarka odziedziczonego po ojcu — podczas jakiegoś intensywnego boogie-woogie wpadł za dekolt sukienki.To znaczy — za dekolt z tyłu, na plecach.Próbowałam sama poradzić sobie z odczepieniem zegarka.Szarpnęłam i zegarek był uratowany.Gorzej było z suknią.„Gorzej” — to delikatnie powiedziane.Było źle.Właściwie było fatalnie.Prawdę mówiąc, było tak, że teraz mogłam już tylko umrzeć.Suknia — wziąwszy pod uwagę szamotaninę z Olem — była w strzępach.„Niech żywi nie tracą nadziei”.Szybko wypiłam kilka kieliszków wina i chyba coś jeszcze, żeby zapomnieć o tym, że to nie moja suknia jest w strzępach, tylko pożyczona od Ani.Ktoś spinał mi suknię szczęśliwie znalezioną agrafką, aby nie opadła ze mnie zupełnie.8.47.Obudziłam się z głową na stole i nie mogłam sobie przypomnieć, jak się znalazłam w mieszkaniu Konrada.Ciągle niedziela9.00.Wiem już, że jestem w mieszkaniu Konrada, tego od gry wstępnej.Nie wiem tylko, czy dopuściłam do niej czy nie! I najgorsze jest to, że nie wiem, jak się dowiedzieć!9.10.Nie wiem, jak się stąd wydostać, i nie wiem, w co się ubrać! Gdybym nałożyła podartą sukienkę, której dekolt kończył się już zdecydowanie poniżej pośladków (jej projektant to chyba gej, bo tylko oni potrafią tak zaprojektować ekscentryczną suknię, która na dodatek ma ciąg dalszy!), ściągnęłabym na siebie klątwę śpieszących do kościoła porządnych ludzi, którzy nie łajdaczą się po balach
[ Pobierz całość w formacie PDF ]