[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wówczas utracimy go na zawsze.Nie fantazjuję.S’van zgrzytnął zębami w parodii gestu Hivistahma.Medyk nie potrafił orzec, czy to tylko lekki przytyk czy jawna kpina.Ale kto by rozszyfrował S’vana?– Oczywiście, ryzyko jest spore.Jednak, o ile wiem, dalsze przetrzymywanie go w tym miejscu też stwarza pewne niebezpieczeństwa.– Nie, już nie – mruknął zmęczonym głosem Pierwszy.– Samobójstwem groził tylko do chwili, gdy zgodziliśmy się na jego powrót.Przyznaję, że gdyby naprawdę się postarał, to przy tym stopniu determinacji bylibyśmy bezradni.Frustrująca prawda.Aszregan nie wysuwałby takich gróźb; znaczy coś jednak się w nim dokonało.Powinniśmy zatrzymać go jeszcze na obserwacji, ale to z kolei oznaczałoby porażkę.Rozumiem, że zwycięży, jeśli zdoła potwierdzić swe ludzkie pochodzenie, ale wtedy my z kolei przegramy.Ironia losu.– Życie często gotuje nam podobne pułapki, kiedy musimy wybierać miedzy złym a gorszym – wtrącił S’van.W jego przypadku filozofowanie nie było niczym dziwnym.– Obawiam się, że jednak będziemy musieli go wypuścić.Ale boję się tego kroku.Na Krąg powiadam, że się boję.– Dokonaliście wielkich rzeczy, ale czasem interes nauki musi ustąpić przed doraźnymi potrzebami – stwierdził z powagą S’van.– Rozumiem – przyznał Hivistahm i upił ze swojego naczynia.– Rozumiem, ale wcale mi się to nie podoba.– Kilku ziemskich psychologów, których też spytaliśmy o zdanie, przyznało, że przetrzymywanie pacjenta wbrew jego woli byłoby niebezpieczne – powiedział pułkownik.– Psychologowie z Ziemi? – spytał zdumiony Pierwszy.– To absurd.Albo psychologowie, albo z Ziemi.Przecież oni dopiero co zaczęli rozumieć własne postępowanie.Dzięki nam.Nie oczekuj od nich światłej rady.Ponieważ nie było Ziemian w pobliżu, Hivistahm nie musiał hamować języka.Pułkownik poruszył nerwowo wąsami, podwinął górną wargę.– Cóż, przekonamy się niedługo.Albo nam się urwie, albo zdziałamy z jego pomocą sporo, naprawdę sporo.Nawet jeśli pojmają go w końcu i zabiją, to zapewne zdąży posiać nieco fermentu między swoimi.– Wciąż uważam, że to zły pomysł.Zgłoszę oficjalne votum separatum.– To twoje prawo – uśmiechnął się S’van świadom, że i tak nikt nie dojrzy tego uśmiechu pod gęstą brodą.Dyskutowali potem aż do zachodu słońca.Niebawem dostarczono mu brudny i podarty mundur z Eirrosad.Opakowany w szczelną, przezroczystą torbę wyglądał tak samo, jak przed kilkoma miesiącami.Upodabniające Randżiego do Aszregana protetyczne wszczepy przeszkadzały nieco.I niepokoiły, gdy przeglądał się w lustrze, jednak personel medyczny zapewniał, że wygląda całkiem naturalnie.Przylegały na tyle trwale, że usunięcie któregokolwiek bez naruszania tkwiącej pod spodem kości byłoby niemożliwe.Wprawdzie Hivistahmowie i O’o’yanowie nie byli równie biegli, jak Ampliturowie, ale i tak potrafili niejedno.Randżi skłonny był przyznać im rację: powinno się udać.Pouczono go, aby nie rozmawiał z nikim na pokładzie statku lecącego z powrotem na Eirrosad, by milczał w obecności oddziału mającego za zadanie odstawić jeńca możliwie najbliżej miejsca niegdysiejszego pojmania.Ziemianie i Massudzi zerkali na niego z ciekawością i zdumieniem, ale niezwykły pasażer ignorował ich, zapatrzony w śmigające poniżej wierzchołki drzew.Jego małomówność tylko mnożyła domysły.Jeśli naprawdę był zmodyfikowanym niebezpiecznie Aszreganem, to czemu wypuszcza się go na wolność i to tak blisko linii Wspólnoty? Ten i ów pomyślał nawet o przypadkowym postrzeleniu, na przykład w trakcie ucieczki, jednak broń pozostała w kaburach.Mieszany oddział eskortujący wywodził się z doborowej, wysoce zdyscyplinowanej jednostki.Tak zatem bez niespodzianek opuścili go na podmokły grunt, schowali wyciągarkę i odlecieli na zachód nie czekając, aż ktokolwiek wykryje obecność ślizgacza.Randżi został sam w okolicy, którą opuścił, jak mu się zdawało, całe wieki temu.Obce drzewa zwieszały mu się nad głową, spośród liści wyjrzał ciekawski łebek jakiegoś stworzenia, gałęzie ociekały pozostałościami po porannym deszczyku.Wysadzono go w miejscu stosunkowo suchym i ogólnie nawet miłym.Mógłby odprężyć się teraz, wypocząć, zastanowić.Jednak ostatnio rozmyślał i tak zbyt wiele.Tyle pytań.A na żadne nie znalazł odpowiedzi.Uznał, że nie ma co marnować sił na bezowocne dywagacje, lepiej poszukać drogi ku stanowiskom Wspólnoty; jeśli będzie zwlekał, może natknąć się na patrol Gromady.Głupio by wyszło, gdyby znów go teraz pojmali.Sprawdził położenie słońca i ruszył na wschód.Jednak to nie zwiadowcy sprawili mu najwięcej kłopotu, lecz miejscowa fauna.W pewnej chwili wpadło nań coś niedużego na ośmiu łapach, syknęło i zamierzyło się kłami na kolana.Zdążyło nawet podrzeć portki.Szczęśliwie strzelił, nim wgryzło się w ciało.Przedzierał się przez gęstwinę, obchodził powalone pnie i brodził w wodnych oczkach, aż gdzieś w pobliżu eksplodował pocisk z działka.Zadymiło, tuż po prawej runął w krzaki wierzchołek zniszczonego drzewa.Rzucił się na ziemię i zerknął w kierunku, z którego strzelano.Kolejny pocisk zaświstał mu tuż nad głową i wybił potężną dziurę w pniu.Okolica utonęła w deszczu lian i gałęzi.Odtoczył się w lewo.Sięgnął po broń, ale wtedy właśnie jakiś głos kazał mu stanąć, rzucić broń, założyć ręce na głowie i odwrócić się powoli.Zawahał się, potem posłuchał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]