[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale w każdym zawodzie istniejązadania, które nie sprawiają przyjemności.Tego poranka musiałwypełnić jedno z nich: była to eksmisja.Już od dwóch lat Rada Miejska Dublinu dokonywała rozbiórkiszeregu małych, bliźniaczych domków, składających się z jednegopokoju na parterze i jednego na piętrze.Znajdowały się na obszarzezwanym Gloucester Diamond.Nikt nie wiedział, skąd wzięła się taka osobliwa nazwa.Dzielnicata nie miała nic wspólnego ani z bogactwem, ani z przywilejamikrólewskiej angielskiej rodziny Gloucesterów, ani z kosztownymblaskiem diamentów.Składała się głównie z ruder położonych tuż zadokami północnego brzegu rzeki Liffey.Większa część jej terenu byłajuż zrównana z ziemią, a mieszkańcy przeniesieni do mieszkańw blokach, których bezduszne bryły widoczne były przez mżawkęw odległości około kilometra.Teren ten znajdował się w samym sercu obszaru podlegającegokomisariatowi Billa Hanleya, on więc był odpowiedzialny za wykonaniezadania.Widowisko rozgrywając się za podwójnym rzędem barier, ogra-dzających środek obszaru, będącego niegdyś ulicą o nazwie MayoRoad, było równie ponure, jak panująca tego ranka listopadowapogoda.Po jednej stronie ulicy ciągnęły się kupy gruzu, na którychwkrótce miały przystąpić do pracy koparki, by przygotować tereni fundamenty pod nowe centrum handlowe.Ale ośrodkiem zaintere-sowania była druga strona ulicy.Na przestrzeni kilkudziesięciumetrów w jedną i drugą stronę nie stał już żaden budynek.Teren byłpłaski jak patelnia, na gładkim, czarnym asfalcie nowego parkingubłyszczała woda.Przeznaczono go dla samochodów przyszłychpracowników projektowanego w pobliżu biurowca i zajmowałprzestrzeń niecałego hektara, ogrodzoną z trzech stron wysokąsiatką.W samym środku przyszłego parkingu, frontem do Mayo Road,sterczał mały domek, zupełnie jak pieniek pojedynczego zęba.Dokoławszystkie inne domy zostały już rozebrane, toteż jego ściany podpartebyły grubymi belkami.Miejsce, gdzie niegdyś stały otaczające go117domy, zalano asfaltem, który tworzył teraz niby-morze, zalewającesamotny zamek z piasku.I to właśnie ten domek i jego stary,przerażony mieszkaniec stanowili cel porannej policyjnej akcji.Dlamieszkańców nowych bloków, którzy przyszli, żeby obejrzeć sobieeksmisję ostatniego z ich dawnych sąsiadów, była to doskonałarozrywka.Bili Hanley wysunął się naprzód.Przed frontowym, wejściem dosamotnego domku stała największa grupa urzędników.Wszyscywpatrywali się w ruderę, jak gdyby teraz, kiedy już nadeszła chwilaakcji, nie bardzo wiedzieli, co robić.Nie bardzo też było na co patrzeć.Od strony chodnika ciągnął się niski ceglany mur, okalający cośw rodzaju ogródka.Ale cóż to był za ogródek.Po prostu kilka metrówgruntu, porośniętego plątaniną chwastów.Drzwi frontowe byłyzniszczone i poznaczone bliznami po rzucanych w nie kamieniach.Hanley wiedział, że za tymi drzwiami znajduje się przedpokój o po-wierzchni metra kwadratowego, potem wąskie schody prowadzące napiętro.Drzwi na prawo prowadziły do pokoju o jednym wybitymteraz i zaklejonym tekturą oknie.Jeszcze wąskie przejście do małejbrudnej kuchni i drzwi wychodzące na podwórko i stojący tamwychodek.W pokoju na dole znajdował się niewielki kominek.Hanley, stojąc z boku, widział należące do domku podwórko, tejsamej szerokości co dom i długie na jakieś osiem metrów.Odgradzałje dwumetrowy drewniany płot.Ludzie, którzy tam zajrzeli, powiedzieliHanleyowi, że było całe pokryte łajnem czterech pstrokatych kur,trzymanych w klatce przy tylnej części płotu.Te kury stanowiły całydobytek staruszka.Rada Miejska zrobiła już wszystko co w jej mocy dla staregosamotnika.Zaproponowano mu zastępcze mieszkanie w nowym,jasnym i czystym domu albo mały, własny domek w innym miejscu.Odwiedzili go opiekunowie społeczni, filantropowie i emisariuszemiejscowego kościoła.Tłumaczyli mu, co i jak, przymilali się do niego,dawali mu coraz to nowe terminy.Ale on twardo odmawiał.Dokołajego domku, przed nim i za nim, rozwalano ulicę, lecz on nie chciałsię nigdzie ruszyć.Prace postępowały naprzód, plac na parking zostałwyrównany, wyasfaltowany i ogrodzony z trzech stron.Ale staryczłowiek trwał przy swoim.Lokalna prasa bawiła się znakomicie kosztem "Pustelnika z MayoRoad".Podobnie jak miejscowa dzieciarnia, która obrzucała domkamieniami i błotem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]