[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pan Acoma poruszył pod biurkiem guzowatymi kolanami.- Odpisuję właśnie na list mego ojca.Posłuchaj:  Drogi Ojcze, czy masz się dobrze?Wygrałem wszystkie pojedynki zapaśnicze w żołnierskiej łazni w Sulan-Qu.Mam się dobrze.Marama się dobrze".- Popatrzył na nią z rzadkim wyrazem skupienia.- Masz się dobrze, prawda? Co powinienem jeszcze napisać?Mara odrzekła z ledwie skrywaną irytacją:- Dlaczego nie spytasz, czy twoi bracia mają się dobrze? Ponieważ sarkazm był pojęciemobcym Buntokapiemu, pokiwał głową zadowolony.- Panie! - rozległo się wołanie.Zaskoczona okrzykiem, omal nie ukłuła się w palec.Położyła cenną metalową igłę wbezpiecznym miejscu, podczas gdy Buntokapi podbiegł błyskawicznie do drzwi.Natarczywy głoswołającego rozległ się ponownie i Buntokapi rozsunął przegrodę, nie czekając na służących.Oczomich ukazał się spocony, pokryty kurzem żołnierz.- Co się stało? - zapytał Buntokapi, od razu mniej rozdrażniony, gdyż do wojaczki miałznacznie lżejszą rękę niż do pióra.Wojownik pokłonił się w nadzwyczajnym pośpiechu, a Mara zauważyła, że jego sandały sąciasno zasznurowane - widocznie długo biegł, aby dostarczyć wiadomość.Zapominając ozachowywaniu pozorów uległości, przysłuchiwała się słowom żołnierza, kiedy nareszcie złapałoddech i przemówił:- Komendant Lujan przesyła wiadomość o dużym od dziale bandytów posuwającym się drogąod strony Holan-Qu.Sam zajął pozycje przy zródełku poniżej przełęczy, aby nękać ich, gdybyspróbowali się przedrzeć.Podejrzewa, że mają zamiar na nas napaść.Buntokapi ożywił się w jednej chwili.- Ilu ich? - I z przytomnością umysłu i względami, których nigdy nie okazywał domowejsłużbie, gestem pozwolił usiąść zmęczonemu posłańcowi.Mara nakazała półgłosem służącej, aby przyniosła mu wody, podczas gdy żołnierz meldował:- To bardzo duży oddział, panie, będzie ze sześć kompanii.Niemal pewne, że to szarzywojownicy.Bunto potrząsnął głową.- Tak liczni? Mogliby okazać się niebezpieczni.- Zwrócił się stronę Mary.- Muszę cię terazopuścić, żono.Ale nie obawiaj się.Wrócę.- Niech Chochocan czuwa nad twą duszą - odrzekła Mara zgodnie z obyczajem i pochyliłagłowę, jak powinna żona.Ale nawet konieczność zachowywania pozorów nie mogła powstrzymaćjej od zainteresowania się groznymi wydarzeniami.Gdy Buntokapi szybkim krokiem opuściłkomnatę, spod rzęs przyjrzała się pokrytemu kurzem posłańcowi, który kłaniał się właśnie swemupanu.Był młody, lecz już naznaczony bliznami, czyli doświadczony w walce.Pamiętała jego imię -był to Jigai, cieszący się mirem wśród żołnierzy dawny członek bandy Lujana.Jego oczy były harde inieodgadnione, kiedy podniósł głowę, by wziąć wodę z rąk służebnej.Starannie ukryła niepewność.Co ten człowiek i jemu podobni będą czuć, stając naprzeciw ludzi, którzy w innych okolicznościach byliby ich towarzyszami, a nie wrogami? %7ładen z przybyszów nie stawał jeszcze w bitwie znieprzyjaciółmi Acomów i szkoda, że pierwsza będzie właśnie z szarymi wojownikami.Patrzyła z niepokojem, kiedy żołnierze Acoma minęli w pośpiechu rezydencję, ustawiając sięw mniejsze oddziały.Prowadzili je dowódcy patroli, którzy wypełniali rozkazy komendantów.Nadwszystkimi czuwało pewne oko głównodowodzącego sił Acoma, Keyokego.Po jego prawej ręce stałPapewaio, który jako pierwszy komendant miał przejąć dowództwo, gdyby Keyoke padł.Dawnibanici przemieszali się z tymi, którzy urodzili się w służbie.Jej wątpliwości nieco osłabły.Dziękiochronie, którą zapewniała obecność wojowników królowej cho-ja, na straży posiadłości mógłpozostać jedynie oddział Tasido.Nieobecna myślami Mara rozważała, jakie korzyści przyniósłbyniedaleki zaciąg następnych kuzynów do barw Acomy.Głośny krzyk przepłoszył jej myśli.Pojawiłsię Buntokapi, a biegnący za nim słudzy pracowicie zapinali zbroję na jego niewrażliwym ciele.Gdyzajął miejsce na czele kolumny, Mara przypomniała sobie, że ta armia chwilowo nie podlegała jejrozkazom i dlatego podobne rozważania nie miały sensu.Ostatni maruderzy zajęli swoje miejsca w szeregu, popędzani głosem Buntokapiego.Ociężałyzwykle pan Acoma w pełnym uzbrojeniu, ze zdobioną wisiorami pochwą ulubionego wojennegomiecza za pasem, wyglądał jak typowy tsurański wojownik: krępy, twardy, zdolny przebiec wiele mili zachować dość sił, by pokonać wroga.Wojna była żywiołem Buntokapiego, ponurego inieokrzesanego w czasach pokoju.Niezwłocznie wydał rozkazy.Mara przyglądała się temu zza otwartych drzwi swoich komnat i widok ten napawał ją dumą.Potem poczuła kopnięcie dziecka.Siła malutkiej stopy wywołała grymas na jej twarzy.Do czasu,gdy przestał się wiercić, załoga Acomy zdążyła biegiem opuścić posiadłość - czterysta lśniących wsłońcu zielonych zbroi, pędzących w stronę tego samego jaru, w którym Mara zastawiła pułapkę naLujana i jego banitów.Pomodliła się cicho, aby to starcie przy spokojnym, szemrzącym strumieniu okazało sięrównie pomyślne.Nacoya pojawiła się nie wezwana, chcąc podnieść swą panią na duchu.Przed jej starymiuszami nie ukryło się to zamieszanie, i jak zawsze przyniosła garść zasłyszanych od żołnierzy plotek,na które młoda żona czekała z niecierpliwością, nie mając obecnie innych zródeł wiadomości.Wysławszy służącą po mrożone owoce i zapędziwszy Marę z powrotem na poduszki, usiadła, bytowarzyszyć jej w oczekiwaniu.Jest dopiero pózny ranek, pomyślała Mara, zerknąwszy nachronometr cho-ja stojący na stole, przy którym jej mąż pisał nie dalej niż kwadrans temu.Policzyłaszybko.Poranny patrol musiał spostrzec wysuniętych zwiadowców i odnalezć główne siły, kiedywkraczały na górską przełęcz.Złożywszy razem skrawki wiadomości przyniesione przez Nacoyę,Mara uśmiechnęła się lekko.Rozmowa pomiędzy Arakasim i Keyokem, którą sprowokowałapodczas podróży do gniazda cho-ja, nie poszła na marne.Wśród innych wskazówek mistrz tajnych służb wspomniał także o potrzebie przeczesywania przed świtem terenu na zachód od posiadłości,gdyż zbóje mogli łatwo przedostać się w góry, unikając patroli pod osłoną ciemności, po czym zejśćna dół za dnia.Wychodząc w środku nocy, patrol Lujana mógł przed świtem znalezć się nawzgórzach ponad posiadłością i na czas odkryć banitów.Na dodatek dawny bandyta znał każdenadające się na kryjówkę miejsce od granic Acomy aż po Holan-Qu.* * *W południe Nacoya nalała herbatę z ziół i poleciła, by przyniesiono kilka kawałkówprzypieczonego chleba i papkę ze słodkich jagód, a także owoce i kąj sung - parujący półmisek thyzyz malutkimi kawałkami słodkowodnych ryb, warzyw i orzechów.Pragnąc ze wszystkich siłzadowolić swą panią, główny kucharz sam postawił przed nią te dania, lecz Mara mogła tylko zroztargnieniem dłubać w potrawach.Wiedząc, że Mara nie zajmowała się wcześniej niczym męczącym, Nacoya rzekła:- Nie obawiaj się.Buntokapi wróci cały i zdrowy.- Musi.- Przez jedną, trwającą mgnienie oka chwilę, kiedy Mara nie miała się na baczności,Nacoya dostrzegła błysk gniewu i zawziętości pod obowiązkową maską spokoju.- Jeśli teraz zginie,wszystko przepadnie.Z dziwnymi przeczuciami Nacoya spojrzała uważnie w oczy dziewczyny, która pospiesznieodwróciła wzrok.Była dość bystra, aby domyślić się, do czego Mara zmierza [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wpserwis.htw.pl