[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- No dobrze - poruszył się niechętnie.- Rozejrzyjmy się,skoro nalegasz, ale gdyby to ode mnie zależało.- niedokończył, bo Ewa wysunęła się z jego objęć i chcąc nie chcąc,musiał pójść za nią, jeśli zamierzał jej towarzyszyć.To była bardzo niezwykła biblioteka.Proboszcz nie usunął zniej książek, jakby nie wierzył w to, że budynek rzeczywiściemoże ulec zawaleniu.Regały zajmowały cały parter, stojąc nabaczność w rzędach przy malowanych na biało ścianach.Tylkożebra sklepienia i wykończenia okien pozostawiono znietynkowanej cegły.Cztery filary dzieliły wnętrze na dwieczęści.Ewa szła jednym, Robert drugim traktem.Przyglądalisię ścianom, książkom i płytom pod stopami, bo nagleprzypomniało im się ostrzeżenie księdza Andrzeja, żeby byliostrożni.- To było kiedyś cellarium, magazyn konwentu, gdy wKolicach byli jeszcze mnisi - odezwał się Robert, gdy zeszli sięna chwilę przy trzecim filarze.Stało tu stare zniszczone biurko icoś, co od biedy można było uznać za katalog - niewielkaskrzynka wypełniona postrzępionymi fiszkami.- A w XIX wieku składowano tutaj kartofle? - przypomniałosię Ewie.- Co za pomysł.- Zgadza się.Na pierwszym piętrze był refektarz konwersów,a na drugim dormitorium, sypialnia.Ewa rozejrzała się niespokojnie.- Na piętrze? Gdzie w takim razie są schody?- Gdzieś tu muszą być.Poczekaj, dokąd idziesz? Poszukamyrazem - powstrzymał ją Robert, bo zawróciła ku wejściu iprzyspieszyła kroku.Posłuchała go.Obeszli cellarium do końca, ale na schody nietrafili.Dopiero wtedy skierowali się do drzwi wejściowych.Klatka schodowa znajdowała się na prawo od nich, ukryta zazałomem muru.Nic dziwnego, że wchodząc, jej nie zauważyli.- Popatrzmy, co my tu mamy.- powiedziała Ewa, spo-glądając do góry, jakby miała zamiar zdobywać szczyt.Stała upodnóża schodów i przyglądała się im, jakby chciała wzrokiemprześwietlić każdy stopień z osobna.Wyglądały zwyczajnie.Kilkanaście ceglanych schodków o rudobrunatnej wysłużonejpowierzchni.- Po co? To nie ma sensu - zaoponował Robert.- To domkonwersów, skrzydło klasztoru zupełnie pozbawione znaczenia.Konwersi byli jak służba, jak najemnicy zatrudnięni do prac wklasztornych posiadłościach.Nie byli mnichami, nawetpodczas nabożeństw w kościele siedzieli w wydzielonychławkach, daleko od ołtarza.- Co nam szkodzi sprawdzić - Ewa nie zamierzała ustąpić.Rzeczywiście, pomyślał Robert, co nam szkodzi.Poszedł zanią, pewny, że tracą czas.Nie chciał jej robić przykrości.- Idę na górę - Ewa już stawiała stopę na pierwszym stopniu.- Myślisz, że to bezpieczne? - Robert miał ochotę ją po-wstrzymać.- Proboszcz nie byłby zachwycony.- Co z tobą? - Patrzyła na niego pytająco.Wzruszył ra-mionami.- Po prostu nie wierzę, że w tym budynku cokolwiek znaj-dziemy.Ale oczywiście pójdę z tobą, żeby cię mieć na oku.Burza oddaliła się w kierunku Szczecina, ale wciąż mocnopadało.Deszcz dotykał szyb, stukał w dach, tłumił wszelkieinne dźwięki, które mogłyby dotrzeć do ich uszu z zewnątrz.Robert miał wrażenie, że tkwią zamknięci w kapsule czasu,poza rzeczywistością i przestrzenią, sam na sam z cichymi,niezbyt przyjaznymi murami.Oba piętra wyglądały jak nawyopuszczonych kościołów, z wolna popadających w ruinę.Niebyło w nich nic poza kurzem.Popękane ściany sprawiaływrażenie pomarszczonych.W wielu miejscach tynk odpadł ichrzęścił pod butami, gdy ostrożnie stawiali kroki.Powinnipogodzić się z tym, że niczego nie znajdą, myślał, patrząc naidącą przed nim Ewę.Cała ta historia musiała narodzić się wwyobraźni kilku zaangażowanych w nią osób, Hermanna,Ottona i ich dwojga.Nic dziwnego, że czuli się teraz zagubieni ibezradni.- Ewa - dotknął łagodnie jej ramienia - tutaj nic nie ma.Wracajmy na dół.- Widział, że nie chce się z tym pogodzić, niechce przyznać się do klęski.- Dobrze - powiedziała w końcu.- To faktycznie nie masensu.Wziął ją za rękę, którą pocieszająco uścisnął.Schodzilipowoli, ramię przy ramieniu.Na podeście pierwszego piętra woczy zajrzało im słońce wpadające przez wschodnie okno nawysokim parterze.Zamieniło schody przed nimi w korytarzświatła.- Już po burzy - odezwał się Robert, mrużąc oczy.Ewa namoment zapomniała o rozczarowaniu i dla zabawy zaczęłaliczyć stopnie.- Dziewiętnaście - powiedziała na samym dole.Odwróciła sięi jeszcze raz popatrzyła do góry.Drobiny kurzu unosiły sięswobodnie w powietrzu i wirowały w smugach blasku, tworzącnad ich głowami gigantyczny efekt Tyndala.Na twarzy Ewyzagościł szczery zachwyt.Wyciągnęła do Roberta obie dłonie.-Szkoda, że nie masz aparatu - zawołała.- Byłoby takie ładnezdjęcie.Padało jeszcze, gdy Dorota zdecydowała się wystawić krótkoostrzyżoną głowę na zewnątrz
[ Pobierz całość w formacie PDF ]