[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przez drogę przeszło stadko wychudzonych kóz pod czujnymokiem pasterza w brudnym turbanie i wyszarzałej, podartej dżelabie.Kiedy ostatnie zwierzę znalazło się bezpiecznie po drugiej stronieszosy, podniósł swój pasterski kij na znak, że możemy jechać dalej, iodsłoniwszy szczerbate dziąsła, powiedział kilka niezrozumiałychsłów.Rosalinda uruchomiła samochód i podjęła przerwaną opowieść.- Kilka miesięcy pózniej nadeszły lipcowe events, wydarzenia zubiegłego roku.Ja just wróciłam z Portugalii do Londynu,planowałam już przeprowadzkę do Maroka.Juan Luis mówił mi, żena początku były chwile a bit difficult: ogniska oporu, strzelanina ieksplozje, fontanny w ukochanych ogrodach Sanjurja spłynęły krwią.Jednak powstańcy dopięli celu, a Juan Luis też miał w tym swójudział.Osobiście powiadomił o przebiegu wydarzeń kalifa Mulej aHassana, wielkiego wezyra i wszystkich muzułmańskich dostojników.Doskonale mówi po arabsku, you know: studiował w Szkole JęzykówWschodnich w Paryżu i przez wiele lat mieszkał w Afryce.Jestwielkim przyjacielem Marokańczyków, zafascynowanym tutejsząkulturą: nazywa ich swymi braćmi i twierdzi, że wszyscy Hiszpaniesą po trosze Maurami; zabawny człowiek, so funny.Nie przerywałam jej, ale w moich myślach powstał niewyraznyobraz wygłodzonych Maurów walczących na obcej ziemi,przelewających krew za cudzą sprawę, w zamian za nędzny żołd iparę kilo mąki i cukru, które podobno otrzymywały z przydziału odwojska rodziny ginących na froncie Kabylów.Poborem owychnieszczęsnych Arabów, jak dowiedziałam się kiedyś od Felixa,zajmował się właśnie nasz drogi, wspaniały Beigbeder.- Anyway - ciągnęła Rosalinda - już pierwszego dnia przekonałwładze islamskie, żeby stanęły po stronie buntowników, co byłokwestią fundamentalną dla powodzenia operacji militarnej.PózniejFranco mianował go za to Wysokim Komisarzem.Znali się jużprzedtem, służyli kiedyś w tej samej jednostce.Ale trudno ich nazwaćprzyjaciółmi, certainly not.Prawdę mówiąc, mimo iż towarzyszyłwtedy Sanjurjowi w wyprawie do Berlina, Juan Luis nie uczestniczyłw żadnym spisku.Nie wiem dlaczego, ale nie brano go wówczas poduwagę.W tamtych dniach pracował w administracji jakopełnomocnik do spraw tubylców, trzymał się z dala od koszar ikonspiracji, żył we własnym świecie.To wyjątkowy człowiek, raczejintelektualista niż wojskowy, you know what I mean: lubi czytać,rozmawiać, dyskutować, uczyć się języków.Dear Juan Luis jest takiromantyczny.Trudno mi jakoś było pogodzić nakreślony przez moją klientkęportret czarującego, romantycznego mężczyzny z wizerunkiemtwardego, stanowczego dowódcy zbuntowanego wojska, ale nigdy bymi nie przeszło przez głowę, żeby to okazać.Dojeżdżałyśmy właśniedo punktu kontrolnego, strzeżonego przez uzbrojonych po zębymauretańskich żołnierzy.- Daj mi swój paszport, please.Wyjęłam dokumenty z torebki, razem z przepustką, wystawionąpoprzedniego dnia przez don Claudia.Na przepustkę nawet niespojrzała.Wzięła oba nasze paszporty i dołączyła do nich złożoną napół kartkę, będącą zapewne glejtem, który upoważniał Rosalindę Foxdo podróży na sam koniec świata, gdyby jej na to przyszła ochota.Dopliku papierów dołożyła swój najpiękniejszy uśmiech i wręczyławszystko jednemu z mauretańskich strażników, medżaj", jak ichnazywano.Zabrał dokumenty do bielonej wapnem budki, z której pochwili wyszedł jakiś Hiszpan w mundurze, trzasnął obcasami,zasalutował w najbardziej żołnierskim ze wszystkich wojskowychpozdrowień i bez słowa machnął ręką na znak, że możemy jechaćdalej.Rosalinda kontynuowała swój monolog, zaczynając w innymmiejscu, niż skończyła.Ja tymczasem z trudem próbowałam odzyskaćspokój.Wiedziałam, że nie ma powodu do nerwów, że moje papierysą w porządku, ale strach był silniejszy ode mnie, czułam go podskórą niby dokuczliwą wysypkę.- So, w pazdzierniku zeszłego roku wsiadłam w Liverpoolu nastatek płynący z ładunkiem kawy do Indii Zachodnich, z postojem wTangerze, gdzie zgodnie z planem postanowiłam się zatrzymać najakiś czas.Zejście na ląd było absolutely crazy.Istne szaleństwo.Port w Tangerze jest so awful, po prostu okropny.Wiesz, o czymmówię, byłaś tam przecież?Tym razem kiwnęłam głową z całkowitym zrozumieniem.Jakmogłabym zapomnieć? Rok temu przypłynęliśmy tam z Ramirem:światła, statki, brzeg, białe domy schodzące z zielonych wzgórz aż domorza.Portowe syreny i ten zapach soli i dziegciu.Skupiłam sięponownie na Rosalindzie i jej podróżach: jeszcze nie nadeszła chwila,by otworzyć worek z melancholią.- Wyobraz sobie, jechałam z Johnnym, moim synkiem, i zJokerem, moim cocker spanielem.a do tego samochód i szesnaściekufrów, w których wiozłam rzeczy osobiste: ubrania, dywany,porcelanę, książki Kiplinga i Evelyna Waugh, albumy ze zdjęciami,kije golfowe i my HMV, you know, przenośny gramofon zkompletem płyt: Paul Whitman i jego orkiestra, Bing Crosby, LouisArmstrong.i oczywiście spory plik listów polecających.To jedna znajważniejszych rzeczy, jakich nauczył mnie mój ojciec, kiedy byłamjust a girl, jeszcze małą dziewczynką.Oprócz jazdy konnej i brydża,of course.Nigdy nie wyjeżdżaj bez listów polecających, mawiał, poordaddy, zmarł kilka lat temu na heart attack, jak to powiedzieć pohiszpańsku? - zapytała, kładąc rękę na lewej piersi.- Atak serca?- That's it, atak serca.Dzięki tym listom szybko zaprzyjazniłamsię z wieloma Anglikami.To samo towarzystwo, co zawsze, youknow, once again: emerytowani urzędnicy z kolonii, oficerowie,dyplomaci.Przeważnie strasznie nudni, to tell you the truth, alepoznali mnie z kilkoma uroczymi ludzmi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]