[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ależ to nie topiel, topływająca wyspa, a pod drzewem stoi Katarzyna.Chwytam ją,wije mi się w rękach, lecz trzymam mocno, już mi nie umknie.Dziewczyna nieruchomieje, wolno odwraca ku mnie twarz,ogromną twarz sowy.- Pójdz! - unosi otoczone szlarą, nagie, pofałdowane powieki;patrzą na mnie złowróżbnie nieptasie oczy.- Czy zapowiadasz także śmierć nagłą dla zdrowych? pytampójdzkę-Katarzynę, bo pamiętam, że sędziwy rybak mówił tylkoo ludziach chorych.Nie odpowiada, czuję w ramionach jej wrzecionowate, pokrytepiórami ciało.- Pójdz! - promienisto, płasko rozmieszczone pióra wokółoczu ptaka rozsypują się, rozwiewa się cały obraz; wiem, że śpięw chacie na uroczysku, a to, co przeżywałem przed chwilą, tosen, ale wrażenie utkwionego we mnie spojrzenia nie mija.Ztrudem otwieram oczy.Zza otwartego okna patrzy na mnie upiór.Beznosa, płaskatwarz szczerzy zęby z ust pozbawionych warg.Nieruchomatrupia czaszka, sama czaszka bez korpusu, zgilotynowana ramąparapetu.%7ływe są tylko lśniące zrenice.Zaciskam powieki - zwid znika.Zniłem z otwartymi oczymaczy na pograniczu snu powrócił tamten wytwór umysłowejdewiacji, jakiemu uległem na skutek ciosu w głowę?Kiedy po chwili otwieram znów oczy, okno jest puste.Wprostprzez to okno wyskakuję na dwór.Nikogo.Nawet trzciny nieszeleszczą, tak cicho.Tylko opar ponownie wznosi się ku górze,białe mleko przysłania już kity tataraków.Noc gwałtownie czernieje, to zachodzi księżyc.Niebawemskondensowany granat nieba oddzieli od widnokręguniebieszczejący pas i dzwignie się poprzedzone zorzą słońce.Wypije mgły, rozgwarzą się szuwary, znikną cienie i majaki.Gotów jestem wskrzesić czcicieli słońca.Wielki guruwyznawców promiennej gwiazdy - całkiem niezle brzmi.Z bardzo daleka niesie stłumione, niewyrazne pianie koguta.No tak, wszystko się zgadza: upór pierzchnął.Upiory, strzygi,strzygonie, wampiry, latawice i topielice, a także pomniejszapiekielna hołota jest podległa władzy kurzych sułtanów.MądrzePan Bóg urządził świat, koguty stworzył nie tylko na rosół.Więcjeśli to był upiór, dzisiaj już się nie pojawi.Fajerant aż dopółnocy.W tej branży nie pracuje się w nadgodzinach.Wracam do izby i zawijam w śpiwór.Dymitr śpi, pogwizdującjak rosomak.Czy rosomak potrafi gwizdać? - zastanawiam się,zasypiając.Nie wiem, jak długo spałem, gdy znów mnie coś budzi.Nie, zaoknem nie widać oddzielonej od tułowia przerażającej głowystrzygonia, bo to chyba był strzygoń, jeśli nie mylę rysopisówposzczególnych ważniejszych transcendentnych osobników,podanych mi kiedyś przez starca znad Biebrzy, a szlajających sięze szczególnym upodobaniem po tutejszych topielach.Strzygonia nie widać, zresztą nic nie widać, bo wisi mlecznytuman, natomiast coś słychać i nie są to zwyczajne rozhoworybagien, tylko ktoś idzie, człowiek lub większy zwierz.%7łyją tujeszcze samy, jelenie, zdarzają się i łosie.Znów wychodzę przed chatę, tym razem drzwiami.Wyrazny icoraz bliższy dobiega trzask suchej trzciny, mlaśnięciabłotnistego gruntu.Nie, to nie zwierzę, tak chodzi człowiek.Idzie dość pewnie, zważywszy, że zgęstniały opar pozwaladojrzeć zaledwie na kilka kroków przed sobą.Wreszcie wyłania się z rojstów ni to człowiek, ni zwierz.Coś nadwóch nogach, lecz z garbem i jakby trąbą wystającą z tegogarbu.Cofam się pod okap strzechy i gotów jestem dospotkania, obojętne czy ze strzygoniem, wampirem, czy upioremz odzyskanym tułowiem.Wynurza się mężczyzna objuczony wypchanym plecakiem,szczupły, średniego wzrostu.Podpiera się długą tyczką,wystającą wysoko nad głową.Robi mi się głupio i moja odzywkateż nie należy do najmądrzejszych.- Kim pan jest?- To raczej ja pana powinienem o to zapytać - zatrzymuje się,spogląda badawczo zza dużych prostokątnych szkieł w grubej,ciemnej oprawie.Na wierzchu plecaka przytroczona jest kamera filmowa wczarnym futerale, sterczącym mu nad głową.Nie ulegawątpliwości, mam przed sobą bezkrwawego łowcę, gospodarzatej chaty.- Płyniemy z kolegą kajakiem, zabłądziliśmy i.-przedstawiam się, przepraszam za to bezceremonialnewtargnięcie.- Witam na szlaku! - pozdrawia sarkamentalną formułąwodniaków.- Kędryś - wyraznie wymienia nazwisko, podaje mirękę i przyjaznym gestem zaprasza do wnętrza.- Nie znalazłem kawałka suchej łąki pod namiot, inaczej nie.- guzik prawda, wcale go nie szukałem.%7łeby była nawet niewiem jaka łąka i tak bym włamał się do tej chaty, skoro jąznalazłem, ale jego ujmująca życzliwość nie pozwala ograniczyćsię tylko do zdawkowych przeprosin.- Słusznie pan zrobił - usuwa moje skrupuły Kędryś.- Kiedyopuszczam chatę na krócej, w ogóle nie zamykam drzwi, leczteraz wyjeżdżałem na trzy tygodnie.Trzy tygodnie? Przed szesnastoma dniami rozwalono mi tutajglobus.Ten człowiek może w ogóle nie ma pojęcia, kto jeszczekorzystał z tej chaty podczas jego nieobecności.Aadna zabawa!Jeśli tu coś przemieszano, zniszczono, albo cogorsza( skradziono, wszystko obciąży nasze konto.Ale przecieżnie wtajemniczę gościa w moje sprawy, tym bardziej bezporozumienia z Dymitrem, a ten śpi jak borsuk w jamie.- Proszę go nie budzić - uprzedza mój zamiar Kędryś;bezszelestnie porusza się po pierwszej, kuchennej części izby.Rozładowuje plecak.- Zawilgłem! - pociera dłońmi ramiona,bierze kamerę i odzież zabezpieczoną w foliowych przejrzystychworkach
[ Pobierz całość w formacie PDF ]