[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jasny dzień zmienił się w błękitny półmrok; takie bywa światło143w czasie zaćmienia słońca.Obserwowałem jedną gałązkę, potem wybrany liść.Robiłemdługie przerwy między jednym a drugim krokiem, by obserwować każdy szczegół; słoń-ce nie zmieniało położenia, a niskie ptasie głosy ciągnęły w nieskończoność pojedynczetony.Czekałem cierpliwie, aż opadnie uniesiona do góry prawa stopa; wydawało się, żeto nie nastąpi.Nagle zapomniałem o liściu, śpiewie ptaków i jednostajnym pojękiwaniuwiatru; noga uderzyła o ziemię i ujrzałem przed sobą Rzekę, a w dali most i zachodzą-ce słońce.Zaskoczony parsknąłem śmiechem.Ulżyłem sobie, nie ma co! Wędrowałemprzez całe popołudnie i nawet tego nie poczułem.Zrozumiałem staruszków, którzy chi-chotali, spoglądając z lekkim niedowierzaniem na efekty całodziennej pracy wykonanejpod wpływem czarnych granulek zmniejszających trudy.Obejrzałem się i na widok liści trzepoczących w koronach drzew przy lekkim po-południowym wietrze, żal mi się zrobiło utraconej wędrówki.Zrozumiałem, że wartosobie ulżyć, gdy mamy do przeniesienia ciężar dzwigany setki razy, albo niechętnieruszamy w długą drogę.Ciemny specyfik nie wychodzi na dobre ani odkrywczym wy-prawom, ani młodym świętym.To było dla mnie nauczką; cisnąłem srebrny dzbanek dorzeki, aż podskoczył wśród spienionych brunatnych fal i poszedł na dno.144Za rzeką słońce oświetlało szczyty wzgórz, ale w nadbrzeżnych zaroślach robiłosię już ciemno i zimno.Opadła mgła.Wsunąłem dłonie w rękawy i spoglądałem nabystry nurt; byłem zmęczony, bo długo maszerowałem.Ciekawe, czy zdołam zapalić.Nagle woda zabulgotała, chlapiąc na wszystkie strony, i po rzece przemknął człowiek.Wędrował po falach; woda bryzgała na tors, a on wykonywał ramionami zamaszysteruchy jak podczas marszu.Za nim kłębiła się piana.Nie spostrzegł mnie, bo ukryłemsię w cieniu, i odpłynął z nurtem.Zadziwiające! Bez namysłu pobiegłem za nim wzdłuż brzegu, potykając się o korze-nie i grzęznąc w błocie.Na moment straciłem nieznajomego z oczu, ale po chwili znówgo ujrzałem, jak równym tempem przepływał obok drzew, a koński ogon i biała koszulaciągnęły się za nim.Brnąłem wśród wierzb i pnączy rosnących na podmokłym brze-gu; ledwie wyciągałem buty z grząskiego błota.Wkrótce zobaczyłem sięgający w nurtdrewniany pomost, a na nim zwyczajnego mężczyznę; wyciskał wodę z końskiego ogo-na, przekomarzając się wesoło z kobietą, która energicznie wycierała go ręcznikiem.Gdy się odwrócili i ujrzeli przybysza brnącego przez zarośla, poślizgnąłem się i plusną-łem jak wydra do zmętniałej wody.145Pomogli mi wyjść na brzeg i ze śmiechem wypytywali, jak przywędrowałem w tomiejsce; kiedy wyplułem zamuloną wodę, zorientowałem się, że to prawdomówcy.Wciągnęli mnie na pomost, kilkoma schodkami połączony z nadbrzeżnym domem.Spostrzegłem przycumowany do molo lekki chybotliwy pojazd, którym nieznajomyprzemierzał rzeczny nurt: dwa podłużne, puste w środku metalowe cylindry połączoneławką, wiosła oraz wielkie pedały nożnego napędu.Bez obciążenia urządzenie mocnowystawało z wody.Domyśliłem się, że nieznajomy wywodzi się z linii Klamry.Za-mierzałem powiedzieć, jak bardzo się zdumiałem, widząc go na rzece, ale w tej samejchwili z drzwi domu wypadł chłopiec i znieruchomiał na mój widok.Był o kilka latmłodszy, opalony, z włosami spłowiałymi od słońca.Poza błękitną opaską na szyi byłzupełnie nagi, a w dłoni trzymał kij.Już miałem się przedstawić, gdy z budynku wybiegł następny chłopiec; on równieżprzystanął na mój widok.Był opalony, a czupryna zjaśniała mu od słońca; trzymał kiji był nagi, wyjąwszy czerwoną opaskę na szyi.Po raz pierwszy ujrzałem bliznięta.Wykręcałem mokre ubranie, gapiąc się na nichmimo woli.Oni również mi się przyglądali, choć nie było na co patrzeć.Nie potrafiłem146określić wyrazu ich twarzy, ale z czasem pojąłem, że tak wyglądają ludzie rzadko wi-dujący nieznajomych
[ Pobierz całość w formacie PDF ]