[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dominik gawędził ze mną na rufie o naszych sprawach, a Cezar wśliznął się za nas, aby podsłuchiwać, gdyż obok swych innych doskonałości był mistrzem w podsłuchiwaniu i szpiegostwie.Gdy usłyszałem głośny plusk u burty, zgroza mię przykuła do miejsca; lecz Dominik podszedł spokojnie do poręczy i wychylił się czekając, aż głowa łotra wyłoni się z wody.— Ohe, Cezar! — krzyknął z pogardą do parskającego nędznika.— Złap no tę cumę — charogne![5]Powrócił do mnie, aby nawiązać przerwaną rozmowę.— Co z Cezarem? — spytałem niespokojnie.— Canaille! Niech tam wisi — brzmiała odpowiedź i Dominik w dalszym ciągu rozmawiał spokojnie o zaprzątających nas sprawach, a ja tymczasem usiłowałem na próżno zapomnieć o obrazie Cezara zanurzonego po brodę w wodzie starej przystani, stuletnim wywarze morskich odpadków.Usiłowałem o tym zapomnieć, ponieważ sama myśl o owym płynie przyprawiała mię o mdłości.Niebawem Dominik okrzyknął jakiegoś bezczynnego wioślarza i polecił mu wyłowić bratanka: jakoż wkrótce Cezar ukazał się i wszedł na pokład od strony nabrzeża drżąc i ociekając brudną wodą: we włosach miał źdźbła zgniłej słomy, a na ramieniu osiadł mu kawałek utytłanej skórki z pomarańczy.Szczękał zębami; żółte jego oczy rzuciły nam z ukosa złowieszcze spojrzenie, gdy skierował się ku dziobowi.Uznałem za swój obowiązek zrobić Dominikowi uwagę— Czemu go zawsze przewracasz, Dominiku? — spytałem.Byłem przekonany, że to do niczego nie prowadzi, że Dominik marnuje tylko siłę swoich muskułów.— Muszę zrobić z niego człowieka — odpowiedzią? zrezygnowany Dominik.Powstrzymałem odpowiedź cisnącą mi się na usta, iż przy takim postępowaniu Dominik naraża się na to, że zrobi z Cezara „wyjątkowo mokrego, nieprzyjemnego trupa”, według słów nieśmiertelnego pana Mantalini.— On chce być ślusarzem! — wybuchnął Cervoni.— Chyba po to, żeby nauczyć się otwierać zamki — dodał z gorzką ironią.— Dlaczego mu nie pozwolisz być ślusarzem? — zaryzykowałem pytanie.— A któż by go uczył? — wykrzyknął Dominik.— Gdzie bym go mógł zostawić7 — Tu głos mu się załamał i po raz pierwszy odczułem w Dominiku prawdziwą rozpacz.— Widzi pan, on kradnie, niestety! Par la Madonnę! Zdaje mi się, że i panu, i mnie wsypałby do jedzenia trucizny, żmija!Podniósł z wolna ku niebu twarz i obie zaciśnięte pięści.Lecz Cezar nie wrzucił nam nigdy trudźmy do filiżanek.Nie mogę tego twierdzić na pewno, ale zdaje się, że zaczął działać w innym kierunku.Podczas tej wyprawy, której szczegółów podawać nie potrzebuję, mieliśmy wystarczające powody, aby odbyć okrężny rejs.Gdyśmy wracali z południa, żeby u końca podróży wykonać ważną i naprawdę niebezpieczną część naszego planu, uznaliśmy za konieczne wpaść do Barcelony dla zasięgnięcia pewnych ścisłych informacji.Na pozór kładliśmy głowę do paszczy lwa, ale nie było tak w rzeczywistości.Mieliśmy tam paru wpływowych, wysoko postawionych przyjaciół oraz wielu innych, znacznie skromniejszych, lecz cennych, albowiem kupionych za brzęczącą monetę.Nie ryzykowaliśmy, aby nas tam niepokojono; i rzeczywiście, potrzebna wiadomość doszła nas szybko przez oficera komory celnej, co przybył na pokład, pełen udanej gorliwości, i dźgał żelaznym prętem w warstwę pomarańcz, która stanowiła widzialną część naszego ładunku w ładowni.Zapomniałem zaznaczyć, że „Tremolino” uchodził oficjalnie za statek handlujący owocami i drzewem korkowym.Przy schodzeniu na ląd gorliwy oficer potrafił nieznacznie wsunąć Dominikowi do ręki pożyteczną kartkę papieru, a w kilka godzin później, skończywszy urzędowanie, wrócił na pokład, spragniony trunków i wdzięczności.Obdarzyliśmy go naturalnie i jednym, i drugim.Gdy siedział w małej kabince popijając likier, Dominik żyłował go pytaniami co do miejsc postoju okrętów strażniczych Morska służba strażnicza była dla nas właściwie jedyna, z która trzeba było się liczyć, i ze względu na powodzenie naszej sprawy oraz bezpieczeństwo musieliśmy znać dokładnie pozycję okrętu patrolującego w sąsiedztwie.Wieści były jak najbardziej pomyślne.Oficer wymienił małą miejscowość na wybrzeżu, oddaloną o jakie dwanaście mil, gdzie okręt strażniczy, nie przygotowany do podróży, stał na kotwicy ze zdjętymi żaglami, nic nie podejrzewając; jego załoga malowała reje i czyściła maszty.Wreszcie oficer opuścił „Tremolino” po zwykłych grzecznościach, szczerząc do nas porozumiewawczo zęby przez ramię.Siedziałem prawie cały czas pod pokładem ze zbytku ostrożności.Stawka, o którą szło w tej wyprawie, była duża.— Gotowiśmy do drogi choćby zaraz, brakuje tylko Cezara; nie ma go już od śniadania — oświadczył Dominik cedząc ponuro wyrazy.Dokąd chłopak się wybrał i po co — nie mieliśmy pojęcia.Zwykłe domysły w razie spóźnienia się marynarza na okręt nie miały zastosowania w tym wypadku.Cezar był zanadto wstrętny, by.znać miłość, przyjaźń, szulerkę lub nawet przelotne stosunki.Ale znikał już tak parę razy.Dominik poszedł na ląd, aby go szukać, lecz wrócił po upływie dwóch godzin sam i w bardzo złym humorze, o czym świadczył jego uśmiech, wyraźniej zarysowany, choć ukryty pod wąsami.Byliśmy ciekawi, co się stało z łobuzem, i przeszukaliśmy szybko nasze rzeczy.Nie ukradł nic.— Wróci niedługo — rzekłem ufnie.Po upływie dziesięciu minut któryś z ludzi na pokładzie zawołał głośno:— Widzę go! Wraca.Cezar był tylko w koszuli i spodniach.Widać sprzedał kurtkę na drobne wydatki.— Ty łotrze! — rzekł Dominik straszliwie łagodnym tonem.Powstrzymał swój gniew na chwilę.— Gdzie byłeś, włóczęgo? — zapytał groźnie.Cezar nie chciał za nic odpowiedzieć na to pytanie.Zdawało się, że nie raczy nawet kłamać.Stał naprzeciw nas zgrzytając wyszczerzonymi zębami, a gdy Dominik zatoczył ramieniem, nie cofnął się ani o włos.Oczywiście zwalił się jak kłoda.Lecz tym razem zauważyłem, że kiedy się podnosił, pozostał na czworakach dłużej niż zwykle, szczerząc przez ramię wielkie zęby i wpatrując się w stryja z nowym odcieniem nienawiści w okrągłych żółtych oczach.To zwykłe mu uczucie było w owej chwili jakby zaostrzone przez szczególną złość i dociekliwość.Zaciekawiło mię to.Pomyślałem, że jeśli się kiedy Cezarowi uda wsypać trucizny do potraw, tak właśnie będzie wyglądał siedząc z nami przy stole.Ale oczywiście nie wierzyłem ani trochę, żeby chciał zatruć nasze potrawy.Jadł przecież to samo co i my.Przy tym nie miał trucizny
[ Pobierz całość w formacie PDF ]