[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kontrakt był już napisany.Dał mi go do przeczytania, a gdy zwróciłem mu dokument wyrażając zgodę, podpisał go i przypieczętował własną dostojną ręką, po czym, złożywszy we czworo tę niepozorną ćwiartkę niebieskiego papieru, oddał ją z powrotem w moje ręce.Wyznaję, że gdym ją wsuwał do kieszeni, zakręciło mi się w głowie.— Oto jest dyplom — rzekł kapitan z powagą.— Urzędowy kontrakt, obowiązujący zarówno pana, jak właścicieli statku.Kiedyż pan będzie gotów do drogi?Odpowiedziałem, że mogę jechać choćby dziś.Pochwycił mnie skwapliwie za słowo.Parowiec „Melita” ma właśnie dzisiaj o godzinie siódmej wieczorem odpłynąć do Bangkoku.Kapitan tego statku otrzyma więc zlecenie, aby odłożył wyjazd do godziny dziesiątej i zabrał mnie na pokład.Po tych słowach zastępca Neptuna powstał ze swego urzędowego fotelu, a ja poszedłem za jego przykładem.Kręciło mi się w głowie nie na żarty, czułem przy tym taką ociężałość członków, jak by kończyny moje nagle stały się grubsze.Złożyłem kapitanowi głęboki ukłon.W zachowaniu dygnitarza zaszła niedostrzegalna zmiana — można by sądzić, że odłożył na bok swój trójząb Neptuna.W rzeczywistości wypuścił tylko z ręki urzędowe pióro, aby odprowadzić mnie do drzwi.Rozdział drugiUścisnął moją rękę:— No, będzie pan teraz „na swoim”.A proszę pamiętać, że mianowałem pana na własną odpowiedzialność.Towarzyszył mi aż do progu.Jakże długa wydawała mi się ta przestrzeń! Poruszałem się jak człowiek spętany.Naciskając klamkę miałem wrażenie, że i ta klamka, i wszystko, co mnie otacza, jest nierzeczywiste, że poruszam się we śnie.W ostatniej chwili uczucie koleżeństwa okazało się silniejsze od dzielących nas różnic stanowiska i wieku.Przejawiło się to w słowach kapitana wyrzeczonych niezwykle serdecznie:— Do widzenia! I — szczęść Boże!Pożegnałem go wdzięcznym spojrzeniem i opuściłem progi mego dobroczyńcy, którego nie miałem już nigdy zobaczyć.Uszedłszy parę kroków usłyszałem za sobą donośny, gniewny, rozkazujący głos — głos prawdziwego Neptuna.To kapitan Ellis przemawiał do sekretarza, który po wprowadzeniu mnie do gabinetu przechadzał się prawdopodobnie cały czas przed drzwiami.i — Panie R., niech szalupa będzie gotowa na wpół do dziewiątej wieczorem.Odwiezie kapitana na pokład „Melity”.Byłem zdziwiony skwapliwością, z jaką ten odpowiedział: — Słucham, panie naczelniku — i wyprzedzając mnie wybiegł na schody.Moja nowa godność tak słabo jeszcze trzymała się mej osoby, że w pierwszej chwili nie zrozumiałem, kto jest tym kapitanem, przedmiotem niezwykłej łaskawości naczelnika.Zdawało mi się natomiast, że mam skrzydła u ramion i że moje stopy ledwo muskają powierzchnię froterowanej posadzki.Pan R.był widać pod wrażeniem tego, co zaszło.Zastałem go na schodach przy wyjściu z sali, rozmawiającego z Malajczykiem, motorniczym portowej szalupy.Nieruchome oczy Malajczyka patrzyły na mnie kamiennym wzrokiem, który zdawał się mówić: „Oto człowiek, dla którego cała załoga ma być przetrzymana na służbie do późnej nocy, oderwana od słodyczy rodzinnych i zwykłych rozrywek!”— No, no, prywatna łódź naczelnika! — wykrzyknął pan R.przypatrując mi się z podziwem.— Czymże go pan potrafił tak zjednać?Wybąkałem zmieszany:— Więc to dla mnie? Nie miałem najmniejszego pojęcia…Potwierdził kilkakrotnie skinieniem głowy:— A jakże, a jakże! Ostatnią osobą, która dostąpiła tego zaszczytu przed panem, był autentyczny książę.No, czy to panu wystarcza?Spodziewał się widać, że zemdleję.Ale mnie było zbyt pilno wydostać się na świat boży, by tracić czas na ujawnianie wzruszeń.W moich uczuciach panował już taki zamęt, że nawet ta wstrząsająca wiadomość zapadła we wrzący kocioł mego mózgu nie wywołując żadnego wrażenia.Pożegnanie nasze z panem R.było krótkie, lecz wymowne.Łaska możnych otacza szczęśliwych wybrańców aureolą, która zjednywa im wszystkie serca.Ten nieoceniony człowiek chciał koniecznie się dowiedzieć, w czym by mi jeszcze mógł usłużyć! A przecie znał mnie zaledwie od godziny i mógł przypuszczać, że nie zobaczymy się nigdy więcej.Jako prawdziwy biuralista, musiał z nieopisaną wyższością spoglądać na całą naszą brać żeglarską, żyjącą poza obrębem uświęconych ścian ,,Urzędu”.Byliśmy dla niego materiałem do sporządzania aktów, rodzajem symbolów czy widm, pozbawionych mózgów, ciała i potrzeb życiowych.Nie odmawiał nam racji bytu i pewnej użyteczności, ale zaliczał stanowczo do stworzeń niższego rzędu.I oto ten człowiek (poza godzinami biurowymi) ofiarowywał mi swoje usługi!Powinienem był, prawdę powiedziawszy, czuć się wzruszony do łez.Tymczasem przeszło to bez wrażenia.Uprzejmość sekretarza była tylko jedną niespodzianką więcej w tym dniu cudownych i zdumiewających wydarzeń.Pożegnałem się z nim tak, jakby był symbolem, a nie żywym człowiekiem.Zbiegłem ze schodów i minąwszy okazały portal gmachu skierowałem się w stronę klubu.Jeśli mówię „skierowałem się”, a nie „frunąłem” w stronę klubu, to dlatego iż mimo odzyskania młodzieńczego rozmachu potrafiłem, o ile się nie mylę, zachować spokój ruchów.Oczom różnokolorowych przechodniów — białych, brunatnych i żółtych przedstawicieli ludzkości, których napotykałem po drodze — musiałem przedstawiać się jako człowiek świadomie i z rozwagą dążący do celu.Oderwanie się moje od zjawisk tego świata — kształtów czy barw — było absolutne.Nie widziałem, co się dokoła mnie dzieje.A jednak w pewnej chwili dostrzegłem Hamiltona
[ Pobierz całość w formacie PDF ]