[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Larkin zdjął pokrywę z jednego z dołów, a Marlowe szybkim ruchem przeciągnął siatką po jego ścianach.Kiedy wydobył ją na zewnątrz, była pełna karaluchów.Wytrząsnął całą zawartość do kanistra i jeszcze raz prze­jechał siatką po ścianach dołu.Połów znów się udał.Larkin zakrył dół pokrywą i przeszli do następnego.- Niech pan trzyma równo - rzekł Marlowe.- No pro­szę, nie mówiłem? Chyba ze sto mi uciekło.- Nic straconego, jest ich całe mnóstwo - powiedział z obrzydzeniem Larkin, przytrzymując mocniej kanister.Smród był nie do zniesienia, ale za to plon obfity.Po niedługim czasie kanister wypełnił się.Najmniejsze z ka­raluchów miały prawie cztery centymetry długości.Larkin wcisnął wieczko i zanieśli kanister do szpitala.- Jako regularna dieta, to nie dla mnie - rzekł Mar­lowe.- Naprawdę jadłeś je na Jawie, Peter?- Oczywiście.Pan zresztą też.Tu, w Changi.- Co? - wykrzyknął Larkin, o mały włos nie wypusz­czając kanistra z ręki.- Nie myśli pan chyba, że oddałbym lekarzom malajski przysmak i źródło białka, nie uszczknąwszy przy tym czegoś dla nas.- Przecież zawarliśmy umowę! Uzgodniliśmy we trzech, że żaden z nas nie będzie przygotowywał dziwa­cznych potraw bez wiedzy pozostałych.- Powiedziałem o tym Macowi, a on się zgodził.- Ale nie ja, do jasnej cholery!- No, niech się pan już nie złości, pułkowniku.Nie mogliśmy sobie odmówić tej przyjemności, żeby je złapać, przyrządzić w tajemnicy przed panem, a potem słuchać, jak pan wychwala naszą kuchnię.Brzydzimy się tak samo jak pan.- Tak czy owak, następnym razem chcę wiedzieć, co pichcicie.To rozkaz!- Tak jest, panie pułkowniku! - odparł Marlowe uśmiechając się.Zanieśli kanister do szpitalnej kuchni.Mieściła się ona w oddzielnym budynku.Przygotowywano tam posiłki dla śmiertelnie chorych.Kiedy wrócili do baraku, Mac już na nich czekał.Miał szarożółtą cerę, przekrwione oczy i trzęsły mu się ręce, ale atak malarii minął.Na twarz powrócił mu uśmiech.- Dobrze, że wróciłeś, chłopie - powiedział Larkin i usiadł.- No chyba.Marlowe niedbałym ruchem wyjął szmaciane zawi­niątko.- A, przypomniałem sobie właśnie - powiedział z udaną obojętnością - że to może ci się kiedyś przydać.Mac odwinął szmatkę bez zainteresowania.- A niech mnie wszyscy diabli! - wykrzyknął Larkin.- Cholera jasna, Peter, chcesz mnie przyprawić o atak serca? - powiedział Mac.Palce mu drżały.Marlowe był bardzo podniecony i ogromnie się cieszył, ale zachował beznamiętną minę i równie beznamiętnie oświadczył:- A kto by się przejmował byle drobiazgiem?Jednakże już po chwili, nie mogąc dłużej powstrzymać uśmiechu, cały się rozpromienił.- A niech cię diabli, za tę twoją angielską powściągli­wość - rzekł Larkin starając się to powiedzieć cierpkim tonem, ale on też promieniował radością.- Jak to zdoby­łeś, chłopie?Marlowe wzruszył ramionami.- Głupie pytanie.Przepraszam, Peter - powiedział Larkin ze skruchą.Marlowe był pewien, że więcej go o to nie spytają.Będzie lepiej, jeśli żaden z nich nie dowie się o wiosce, pomyślał.Zmierzchało.Larkin i Marlowe stali na straży.Osłonięty moskitierą Mac wymienił kondensator.A potem, z wielką niecierp­liwością, modląc się w duchu podłączył przewód do prądu.Spocony, nasłuchiwał, czy w małej słuchawce nie rozlegnie się jakiś dźwięk.Czekanie było udręką.Pod moskitierą zrobiło się duszno nie do wytrzymania, a betonowe ściany i podłoga trzymały ciepło, choć słońce już zachodziło.Wtem napastliwie bzyknął komar.Mac zaklął, ale nawet nie próbował go wytropić i zatłuc, ponieważ w słuchawce niespodziewanie zatrzeszczało.Zesztywniałe palce, mokre od potu, który spływał mu po rękach, ześlizgnęły się po śrubokręcie.Wytarł je.Ostrożnie wymacał śrubkę, którą regulowało się stroik, i zaczął ją delikatnie, nieskończenie delikatnie obracać.Trzaski.Nic, tylko trzaski.I wtedy usłyszał muzykę.Nagranie orkiestry Glenna Millera.Muzyka urwała się i odezwał się spiker:- Mówi Kalkuta.W dalszym ciągu recitalu Glenna Millera usłyszymy w jego wykonaniu “Księżycową sere­nadę”.Przez otwarte drzwi Mac widział przykucniętego w cieniu Larkina, a dalej mężczyzn idących korytarzem utworzonym przez szeregi betonowych baraków.Miał ochotę wybiec na dwór i krzyknąć: Chcecie za chwilę po­słuchać wiadomości, chłopcy? Złapałem Kalkutę!Przez minutę słuchał muzyki, a potem rozmontował radio, powkładał manierki do szarozielonych filcowych futerałów i niedbale rzucił je na łóżka.Rozgłośnia w Kal­kucie podawała wiadomości o dziesiątej, więc zamiast włożyć przewód i słuchawkę do trzeciej manierki, Mac schował je, dla zaoszczędzenia czasu, pod siennik.Tak długo leżał skulony pod moskitierą, że kiedy wstawał, w plecach chwycił go bolesny skurcz.Jęknął.Larkin obejrzał się ze swojego stanowiska przed bara­kiem.- Co ci jest, chłopie? Nie możesz spać? - spytał.- Jakoś nie mogę - odparł Mac i przycupnął obok Larkina.- Pierwszego dnia po wyjściu ze szpitala powinieneś odpoczywać - powiedział Larkin, któremu nie trzeba było mówić, że radio działa.Oczy Maca płonęły podnie­ceniem.Larkin wymierzył mu przyjacielskiego kuksań­ca.- Nic ci nie jest, stary draniu.- Gdzie Peter? - spytał Mac, dobrze wiedząc, że Marlowe trzyma wartę obok pryszniców.- Tam.Siedzi jak głupek.Spójrz tylko na niego.- Hej, ’mahlu sana! - zawołał Mac.Marlowe zorientował się już wcześniej, że Mac skoń­czył próbę, ale dopiero teraz wstał i podszedł do nich.- ‘Mahlu senderis - powiedział, co znaczyło: “sam się ‘mahlu”.Jemu też nie trzeba było nic mówić.- A może byśmy zagrali w brydża? - zaproponował Mac.- Kogo weźmiemy na czwartego?- Hej, Gavin - zawołał Larkin.- Chce pan z nami zagrać w brydża?Major Gavin Ross zdjął nogi z krzesła.Wspierając się na kulach wyszedł z sąsiedniego baraku.Zaproszenie ucieszyło go.Noce zawsze były najgorsze.Przeklęty para­liż.Kiedyś był człowiek mężczyzną, a teraz.Nogi do niczego.Do końca życia skazany na wózek inwalidzki.Tuż przed kapitulacją Singapuru trafił go w głowę drobny odłamek szrapnela.Lekarze mówili mu, że to nic poważnego, że się nie śpieszy, że wyjmą mu ten odłamek, jak tylko znajdzie się odpowiedni szpital z odpowiednim wyposażeniem.Ale ten odpowiednio wyposażony szpital jakoś nigdy się nie znalazł, a potem było już za późno.- Z przyjemnością z wami zagram - wykrztusił, siada­jąc na betonowej podłodze.Mac rzucił mu poduszkę.- Dziękuję, kochany! - powiedział z wdzięcznością.Chwilę trwało, zanim się usadowił.W tym czasie Mar­lowe przyniósł karty, a Larkin ich rozsadził.Gavin pod­niósł lewą nogę i zgiął ją tak, żeby mu nie przeszkadzała, odczepiając jednocześnie metalową sprężynę łączącą czubek buta z opaską na nodze tuż pod kolanem.Następ­nie odsunął drugą nogę, również sparaliżowaną, i podło­żywszy pod plecy poduszkę, oparł się o ścianę.- Zupełnie co innego - powiedział, szybkim nerwo­wym ruchem podkręcając wąsy a la cesarz Wiluś.- Jak tam bóle głowy? - spytał odruchowo Larkin.- Nie najgorzej, mój drogi, nie najgorzej - równie odruchowo odparł Gavin.- Kto jest moim partnerem? Pan?- Nie.Proszę zagrać z Peterem.- Oj, tylko nie to.Ten chłopak zawsze mi przebija asa atutem.- To się zdarzyło tylko raz - zaprotestował Marlowe.- Raz na wieczór - rzekł ze śmiechem Mac, zaczynając rozdawać karty.- ‘Mahlu.- Dwa piki - rozpoczął z fantazją Larkin.Zawiązała się ostra i zaciekła licytacja.Tego samego dnia późnym wieczorem Larkin zapukał do drzwi jednego z baraków [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wpserwis.htw.pl