[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Miał za to wuja abnegata.Wuj abnegat budził zainteresowanie kumpli, z młodzieżą zresztą chętnie się kontaktował i kiedyś założyli się, wuj i siostrzeniec, który z nich ma bardziej podarte gacie.Kumple stanowili komisję.Już się wydawało, że wygrał wuj, bo gacie trzymały mu się tylko na szwach, ale Andrzej okazał się lepszy.Część dolną do części górnej miał przypiętą agrafkami.Rzecz jasna, sytuacja konkursowa uległa zmianie, robiąc dyplom magisterski już pracował i zarabiał, ? projektantem był znakomitym.Za naszym przykładem kupił sobie motor, Jawę 250.Jawy były znane jako motory ostre i zrywne, ciekawa byłam, czy rzeczywiście, wsiadłam kiedyś za nim w charakterze pasażera.Na WFM–ce, a potem Pannonii, nie przychodziło mi do głowy, żeby się trzymać prowadzącego.Wręcz przeciwnie, obie ręce miałam wolne, woziłam Roberta jeszcze w poduszce, wiozłam kiedyś do rodziny gorące flaki w dwóch naczyniach, woziłam wodę w garnkach, trzymałam za głową toboły umieszczone na bagażniku, żadne problemy nie istniały.Siedząc za Andrzejem, od pierwszej chwili złapałam go kurczowo, bo inaczej pozostałabym poza pojazdem, i już wolałam nie puszczać.Z podziwem pomyślałam, że istotnie, wszystko się zgadza, nadzwyczajnie ta Jawa zrywna…Potem się zamienili i na Jawie usiadł mój mąż.Nie musiałam go trzymać, łagodnie zrobił pyr pyr pyr i na liczniku miał sto dwadzieścia.Wyhamował, nie waliłam go nosem w plecy…Andrzej po prostu miał trochę zbyt błyskawicznie reakcje.Ptaszek furknął w drzewie, a on już stał na hamulcu.W rezultacie obydwoje razem, Jawa i on, stanowili konglomerat piorunujący.Wybrał się z przyjaciółmi na jazdę terenową po lasach i ugorach.Dwóch braci Żórawskich, obaj potężni i bykowaci, a do nich Andrzej, szczupły, obdarzony siłą raczej umysłu niż mięśni.Opowiadał nam o tym.Już nie mógł, miał dosyć, nade wszystko w świecie pragnął zsiąść z tego cholernego motoru, a oni dalej i dalej.Skarpka się pokazała, Żórawscy kolejno zrobili pyr pyr i podjechali łagodnie, Andrzej, który w takich sytuacjach robił szatańskie frrr i już był na górze, też postanowił łagodnie.Pyr pyr doprowadziło go pod sam wierzch skarpki i tam zawiodło.Zleciał na mordę do tyłu, na szczęście nie razem z motorem, tylko oddzielnie.Padł na wznak, motor kawałek dalej, tylne koło jeszcze się kręciło.Leżał i myślał:„O, jak dobrze… Zaraz wstanę.Odrobinę tylko odpocznę… Jeszcze troszeczkę…”Obaj Żórawscy zorientowali się nagle, że Andrzej za nimi nie jedzie, zawrócili, z góry ujrzeli straszny widok, przewrócony motor, przyjaciel nieruchomy, na wznak, z zamkniętymi oczami… Runęli w dół jak szaleńcy.Zdaje się, że do końca wycieczki czynili mu wyrzuty, nie doceniając potrzeby chwilowego odpoczynku.Jeden z Żórawskich miał wypadek pod Pruszczem Gdańskim, za skarby świata nie mogę sobie przypomnieć który, Janek czy Andrzej.Załóżmy, że Janek.Jechał Ifą BK, która miała dwa cylindry wystające po bokach i te cylindry uratowały mu nogi.Wyskoczył mu pod motor pijany rowerzysta, narzeczona przeleciała przez rów na pole kapusty, a Janek został na szosie.Narzeczona—medyczka przeczołgała się z powrotem, miała głęboką ciętą ranę pośladka, nie wiadomo od czego, dotarła do Janka i leżąc obok, trzymała mu język, żeby się nie udusił.Brzmi to potwornie, ale jest faktem.Zabrano go do szpitala w Pruszczu Gdańskim, miał złamaną w dwóch miejscach rękę, pękniętą wątrobę, wstrząs mózgu, naderwaną śledzionę i ogólny szok pourazowy.A, jeszcze jakieś żebro złamane i przebite płuco.Przez trzy tygodnie nie składali mu ręki, bo leczyli szok.Od razu powiem, że wyszedł z tego, ale zanim zaczęła się poprawa, wszyscy, z bratem na czele, jeździli tam i składali mu wizyty.No i jechał Andrzej, jego brat.Mżył malutki deszczyk.Z przeciwka Andrzej Żórawski ujrzał nagle dwa znajome motory, na jednym Andrzej, mój szwagier, na drugim jakiś inny kumpel.Żórawski podniósł rękę i już podnosząc, wiedział, że źle robi, ale nie zdążył powstrzymać gestu.Tamten kumpel wyhamował stopniowo i kilometr dalej zawrócił, Andrzej natomiast, człowiek z refleksem, stanął na hamulcu.Widok był dość niezwykły.Najpierw leciała szosą kanapa, żelazem do dołu, krzesząc za sobą snop iskier.Za kanapą leciał reflektor, wypuszczony do przodu na długich wąsach przewodów.Dopiero za reflektorem leciało kłębowisko, złożone z resztek motoru i Andrzeja.Leciało to wszystko dość długo, aż znieruchomiało.Żórawski, pod wpływem świeżego jeszcze wypadku brata, bez mała stracił przytomność, rzucił motor, popędził do Andrzeja.Zanim go dopadł, Andrzej się podniósł, nieco chwiejnie, ale bez większych trudności.— Och, jak bym ci teraz w mordę dał…!!! — krzyknął oszalały ze zdenerwowania Żórawski.— Ale za co…? — spytał żałośnie Andrzej.— Za co…?W Żórawskim sklęsło, chwycił go w objęcia i ucałował ze łzami w oczach.Jawę w proszku przywieźli do Warszawy jakąś furgonetką.Ostatecznie Andrzej zrezygnował z tej jednośladowej motoryzacji po wypadku na Polnej.Na jezdni rozlany był olej, trafił na niego, rzuciło go na krawężnik, jeszcze się utrzymał i spróbował jechać lewą stroną, żeby zetrzeć to świństwo z kół.Z przeciwka jednakże nadjeżdżały samochody, musiał wrócić na prawo, a tam nadal ciągnęła się ta śliska smuga.W rezultacie przez sześć tygodni chodził z ręką na wyciągu, o pracy nie było mowy i stracił zlecenie na dekoracje dożynkowe na placu Defilad za sto tysięcy złotych.Stwierdził, że jednak motor to jest dla niego pojazd za drogi i dał sobie spokój z Jawą.Mojemu rozwodowi był przeciwny i potępiał mojego męża.Na dobrą sprawę tylko dzięki niemu dostawałam alimentów dwa tysiące, a nie sześćset złotych.No i wracając do mojego samopoczucia, w chwili depresji przyszło mi nagle do głowy, że przecież zostały mi jeszcze nogi.Mogę tańczyć.Już sama myśl była pocieszająca.Natychmiast zadzwoniłam do Hanki.— Słuchaj, czy mogłabyś pożyczyć mi twojego męża na jeden wieczór? — spytałam, możliwe, że w napięciu.— Proszę cię bardzo — odparła Hanka, nieco zdziwiona, ale bez oporu.— Już ci go daję do telefonu.Od Jerzego dość gwałtownie zażądałam upojnego wieczoru gdziekolwiek.Nie ukrywałam, że chcę tańczyć.Nie miał nic przeciwko temu, tańczyć umiał, poza tym zorientował się chyba, że ze mną jest coś nie tak.Poszliśmy do „Grandu”, usiedliśmy przy stoliku, powiedziałam mu, co się dzieje, rozrzewniłam się nieco i udałam się do toalety poprawić makijaż.W drodze powrotnej ujrzałam nagle Andrzeja.— Cześć, Andrzejku — powiedziałam bezmyślnie, czyniąc powitalny gest.Andrzej zerwał się od stolika.— Z kim tu jesteś? — spytał gwałtownie.Nie spodobało mi się to pytanie.— A co cię obchodzi? Z jednym takim.— Gdzie twój mąż?— Nie wiem, gdzie jest mój mąż — odparłam sztywno, głosem jak cała Arktyka.— I nic mnie to nie obchodzi.Nie pamiętam wypowiedzi Andrzeja, ale zorientowałam się, że jest na ciężkiej bani i postarałam się czym prędzej go pożegnać.Wróciłam do Jerzego.Nie minęło pięć minut, kiedy przy naszym stoliku pojawił się Andrzej.Usiadł i rzekł:— Mnie się pańska morda nie podoba.Pan mi tu naleje wody.— Na miłosierdzie pańskie, zachowaj spokój! — powiedziałam błagalnie.— To jest mój szwagier.— Ależ oczywiście — odparł z galanterią Jerzy i nalał Andrzejowi wody mineralnej do szklanki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]