[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Eliot, tak się cieszę, że tu dzisiaj jesteś.Kiwnął głową i uśmiechnął się. Ja też.Zjedzmy, a potem możesz opowiedzieć mi o Mediolanie.Było wspa-niale? Czego tam jeszcze nie poznałem?Już nie mieliśmy trudności z dotrzymaniem kroku Panu Trący.Na trzech ła-pach poruszał się z ogromnym trudem i o wiele za szybko się męczył.Znieg jesz-cze bardziej zwolnił jego tempo.125Pepsi i ja mieliśmy na sobie futra z niewyprawionych skór perłonosów, zszyteprymitywnie i na chybił trafił.Były brzydkie jak diabli, śmierdziały jak placekz dyni, ale było nam w nich bardzo ciepło i chroniły nas przed nie kończącymi sięburzami, które ciągnęły się dzień po dniu.Przekraczaliśmy Brotzhool, ronduański odpowiednik Alp.Na szczęście niewymagało to prawdziwej wspinaczki, tylko mozolnego marszu w górę i w dółgórskich tras.Na nogach mieliśmy rakiety śnieżne wielkości znaków drogowych.Oto nasza karawana Pan Trący przecierał szlak, a cztery negnugi szły podjego brzuchem, chroniąc się przed śniegiem.Nie miałam pojęcia, dlaczego zde-cydowały się towarzyszyć nam na taką odległość, ale z pewnością byliśmy z tegozadowoleni.Były to małe, poważne istoty, które nie wygłupiały się po drodze,lecz na swój sposób czujnie nas strzegły.I, co znacznie ważniejsze, znały każdymetr drogi, którą przemierzaliśmy.Pan Trący pozwolił im nas prowadzić, co bardzo mnie martwiło.Od czasunieszczęśliwego wydarzenia z Martio i utraty łapy cała istota psa jakby zapadłasię w siebie, jak wielka flaga na małym wietrze.Nie wiem, czy powodem byłbrak ukochanych i wiernych przyjaciół, strata łapy, czy po prostu zanik potrzebykontynuowania poszukiwań, ale Pan Trący stał się kimś w rodzaju zmęczonegonieznajomego, którego nic specjalnie nie interesuje.Ilekroć zatrzymywaliśmy sięna noc, fizycznie pozostawał z nami, ale zarazem tak bardzo zamykał się w sobie,że z ledwością mogliśmy do niego dotrzeć, toteż po wielu dniach i równie wielupróbach przestaliśmy się tym zajmować.Po drugiej stronie Brotzhoolu był Jack Chili.Naszym zadaniem było dostaćsię tam, spotkać go, walczyć (jak przypuszczałam) i starać się go pokonać.%7ład-ne z nas nie mówiło nic na temat tej części podróży, ale kto tego potrzebował?Mieliśmy już dość dowodów możliwości Jacka Chili.Ponadto, odkąd nie musiałjuż udawać, że jest wielbłądem Martio, Chili wykazał jak bardzo jest pomysłowy,jeśli chodzi o złą wolę.Przykład? Każdej nocy negnugi prowadziły nas do innej górskiej chaty, w któ-rej mogliśmy się zatrzymać.Mówiły, że wszystkie one zostały wzniesione całewieki temu przez Stastnego Panenkę, kiedy on sam i jego Psy Bojowe przekra-czały Brotzhool w poszukiwaniu Perfumowanego Młota.Kiedy usłyszeliśmy towyjaśnienie, oboje z Pepsi byliśmy tak zmęczeni, że żadne z nas nie poprosiłoo dodatkowe informacje o Stastnym czy też jego Młocie.Kiedy po raz pierwszy weszliśmy do jednej z tych chat, byliśmy wszyscywstrząśnięci, ponieważ wewnątrz buzował na kominku ogień, a na stole w środkupokoju czekał na nas wyśmienity posiłek.Ale ta chatka, jak i wszystkie następne,była pusta.Trwało to przez tydzień, w miejscach oddalonych od siebie o dziesięć lub pięt-naście mil.To było bardzo miłe, ale takie niepokojące i tajemnicze.Zauważyłam,że jem szybko i co chwila spoglądam za siebie przez ramię.126Dziewiątej lub dziesiątej nocy otworzyliśmy drewniane drzwi, by zastać nie-mal tę samą scenerię.Tym razem, ułożona na środku stołu, leżała łapa Pana Trący ugotowana i przybrana zieloną pietruszką.W ślad za nami zaczął posuwać się zeppelin.Pewnego ranka wyszliśmy z cha-ty, a tam, zupełnie niedorzecznie, tkwiło to coś.Rodzaj podobnego do dinozaurasterowca, jaki widnieje ponad stadionami podczas wielkich meczów.Tylko że tensterowiec unosił się tak nisko i blisko nas, że słyszeliśmy wyraznie warkot jegoczarnych silników.Straszliwie mnie przeraził.Trudno było odgadnąć, w jaki spo-sób potrafił manewrować wokół nas, w tych ciasnych, skalistych zakątkach.Alerobił to, i od tego dnia nigdy nas nie opuścił.Nie mieliśmy pojęcia, kto w nimleci, ani dlaczego tam jest.Nasza samotna grupa przeszła przez góry nienaruszona, ale z pewnością niebyliśmy Hannibalem i jego chłopakami, walącymi w dół ze zboczy Alp na złotychsłoniach, gotowymi do walki z każdym
[ Pobierz całość w formacie PDF ]