[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nowy dzień.Zwieżydzień.Dzień, w którym, być może, znajdę swoje własne odkupienie.Nie, nie znajdę, dopóki trwa ta potworność, powiedziałam do siebie.Dręczył mnie obraz Ibby, zmuszanej do przyjęciamocy przekraczającej jej możliwości, niszczonej przez lojalność wobec zmarłej matki.Ogarnęła mnie tak wielkawściekłość, że zrobiło mi się niedobrze.Przestałam się zastanawiać nad ucieczką w spokój.Uratuję cię, Ibby Zrobię to.Jeśli zostało z niej coś, co warto było ratować.Jako dżinn nigdy nie brałam pod uwagę przegranej; udawało się lub nie, rzadko się zdarzało, że nie mogłam osiągnąćwytyczonego celu.Tymczasem w ludzkiej postaci sprawy się miały inaczej.Możliwość porażki istnieje z każdym uderzeniuserca, w sekundzie, w podjętej ryzykownej decyzji.Nie, nie zawiodę.Nie w tej sprawie.Nie miałam nic prócz woli, by jechać dalej.Musiałam wierzyć, że to wystarczy.Musiałam uwierzyć w siebie, choć wydawało się to paradoksem.Wyprzedziłam wóz terenowy na numerach z Wirginii, uniknęłam zderzenia czołowego z ciężarówką z przyczepą.A pokolejnym kwadransie zobaczyłam zjazd w stronę kościoła.Mój harley zostawiał za sobą chmurę spalin i ogłuszający ryk,budzący ciche miasteczko tuż przed świtem.Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie zmarnować kilku cennych kroplimocy, aby stłumić hałas.Jednak zrezygnowałam.Poświęciłam je na naprawę ubrania, oczyszczenie skóry i włosów, bo chciałam lepiej wyglądaćna spotkaniu, którego się obawiałam.Kaplica Zwiętego Krzyża była celem licznych pielgrzymek, zwłaszcza o świcie.Zatrzymałam harleya na szerokimpłaskim parkingu, zobaczyłam kilkanaście ciężarówek, popularnych przyczep kempingowych, z których gramolili sięziewający pasażerowie, luryści trzaskający fotki i pielgrzymi przybywający nu modlitwę i medytację.Ich obecność była minie na rękę, ale nie mogła mi przeszkodzić.Zostawiłam harleya.Zatrzymałam się na dłuższą chwilę, żeby zebrać myśli i wreszcie ruszyłam długą ścieżką dokaplicy.Po drodze miałam dość czasu, aby się zastanowić, co chcę powiedzieć.Nie potrafiłam określić, dlaczego tymrazem idąc na spotkanie z Wyrocznią, tak bardzo się denerwuję; już tu byłam, a ona przyjęła mnie, jeśli nie ciepło, to conajmniej przyjaznie.Co się zmieniło? Chodziło oczywiście o ostrzeżenia Rashida, ale było coś jeszcze.Czułam spoczywający na moich barkach większy ciężar.Do pewnego stopnia wiedziałam, dlaczego tak jest.Stawałam się coraz bardziej człowiekiem.Pojawił się we mnie lęk,instynktowny strach przed czymś, nad czym nie mogłam zapanować.Nie byłam nawet pewna, czy Wyrocznia mnie terazusłyszy; a jeśli nawet usłyszy, to czy zechce spełnić najmniejszą z moich próśb.Nie miałam wyboru, musiałam spróbować.Zbyt wielu ludzi straciło życie, żebym mogła dotrzeć tak daleko.Różniłam się od pozostałych osób zmierzających do kaplicy; stało się to dla mnie oczywiste, gdy przechodzący obokmnie ludzie rzucali na mnie spojrzenia - pełne podziwu, podejrzliwe, oburzone, zatroskane, dziwnie uległe.Nieprzyglądałam się nikomu, skupiona na własnej drodze.Słońce wynurzyło się zza horyzontu.Zdawałam sobie sprawę, że zbladą cerą, białymi włosami i jasnymi oczami, w wyzywającym skórzanym stroju wyglądam jak kot wśród gołębiodzianych w szorty i bawełniane koszulki.Nie przypominałam ani turystki, ani pątniczki.Wyglądałam jak ktoś, kto sprawia kłopoty.Przed drzwiami do kaplicyprzechadzał się ksiądz.Uśmiechał się i ściskał ręce wchodzących osób; zawahał się, kiedy mnie zobaczył, ale szybko sięopanował.Był w średnim wieku, szczupły i schludny.Jedynie nieznacznie zaokrąglona linia szczęki i opadające dolnepowieki zdradzały, że może być starszy, niż się wydawało.Promieniował energią i swego rodzaju satysfakcją, którą, jak siędomyślałam, czerpał z zachowywania czystości.Nie wzbudził we mnie sympatii ani antypatii, ale przypuszczałam, że musię nie spodobałam od pierwszego wejrzenia, i to bez żadnych wątpliwości.18535Rozpoznał istotę nadprzyrodzoną.Nie mogło go to zaskoczyć; tu przenikały się święte miejsca, musiał więc częstowidywać dżinny, nawet jeśli do końca nie rozumiał, z czym ma do czynienia.Skinął mi głową, lecz nie podał ręki.Nie obeszło mnie to.W środku kaplica wyrastała wysoko, aż kręciło się w głowie, ściany wzniesiono ukośnie.Panowała tam ciepła poświata, niezłota ani pomarańczowa, ale w odcieniu pośrednim, o połysku przypominającym żywą skórę.Było to niewielkiepomieszczenie, zdominowane przez ogromne okno, które ukazywało majestatyczną panoramę kanionu.Gdy przyglądałamsię krajobrazowi, w tle pojawił się orzeł.Szybował z wdziękiem, zataczał koła i nagle obniżył lot, żeby spaść na swojąofiarę.Wokół mnie kłębił się tłum turystów, modlił się jakiś pątnik.Wszyscy rozmawiali szeptem, czując obecnośćczegoś.nadludzkiego.Bo tam było.Na dalekim krańcu ławki przy ścianie kaplicy dostrzegłam Wyrocznię
[ Pobierz całość w formacie PDF ]