[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale widać miałem najmniejdo roboty, bo walczyłem po prawej Wielkiego Billa, który machał żelastwem w mojąstronę z nieudawanym zaangażowaniem i zostawiał mi mniej zajęcia.- Czego chcesz?! - krzyknąłem, żeby mnie czarny w tym zgiełku bitwy dobrzezrozumiał.- Z tego kamienia iść do domu.Iść teraz.Spojrzałem pod nogi i faktycznie, Snowy stał na jednym z wkopanych kamieni.Zdawało mi się, że bije z nich lekka księżycowa poświata, ale może po prostu wzamęcie dostałem w łeb.Nic poza tym nie zrozumiałem, nie sądziłem jednak, aby iśćdo domu" znaczyło coś innego dla dzikusa i dla mnie.- No to idziemy - zgodziłem się skwapliwie.- Prowadz.- Jak my iść teraz, oni iść za nami.Do dzisiaj nie wiem, dlaczego sądził, że to ma jakieś znaczenie.- Teraz albo nigdy - odciąłem się słownie i nie tylko.Skinął głową.- Panowie, Snowy prowadzi nas do domu! - krzyknąłem do pozostałych.- Jaidę za nim, wy za mną.Nie odpowiedzieli, ale lepiej dla nich, żeby usłyszeli.Wtedy Snowy odwrócił się i poszedł prosto, jak mi się wydawało, ku plecomMarvina siekącego żelastwem wszystko, co miał przed sobą.Machinalnie zrobiłemkilka kroków za nim.130ROZDZIAA PITNASTYPocisk odłamkowy trzasnął naprawdę niedaleko, a ziemia,która jeszcze przed chwilą wydawała się pewna i niewzruszona,trysnęła wokół kaskadami ciężkich grud, zupełnie jakbyśmy sięznienacka dostali do wnętrza olbrzymiej, błotnistej fontanny.Cośzawyło mi koło ucha, najpierw szrapnele, a pózniej już normalnie -ogień maszynowy, mozdzierze, suche pojedyncze strzały z enfieldówi mauserów, jednocześnie ze wszystkich stron, jakbym znienackawpadł do balii z tymi odgłosami.Nawet nie wiem, kiedy znalazłemsię na ziemi: stare dobre przyzwyczajenia jednak się człowiekatrzymają.Jeszcze porządnie nie leżałem, a coś ścięło przebiegającąobok postać.Poszarpany trup w feldgrau runął niemal prosto namnie, podtaczając mi pod nos zerwany stahlhelm z sadzonkamirogów, jakie Bosze nosili na łbie.A zaraz potem do kolegi dołączyłkolejny trup.Nic to dla mnie nowego i wystraszyłem się dopiero wtedy,gdy niespodziewanie obok mnie pojawili się Mick, Myszak ipozostali.Rozejrzałem się nerwowo, ale byli sami, bez zakutego wpancerze towarzystwa.Następnie poświęciłem chwilę, żeby ogarnąćokolicę i zrozumieć, co tu się, do cholery, działo.Szeregi Boszów, całe mrowie ich, chociaż, zważywszy namoje ostatnie doświadczenia, nie jakoś przerażająco liczne, gnałyprzed siebie, prowadząc natarcie z naszej prawej na okopy po naszejlewej.Kimkolwiek byli ci, co w nich siedzieli, strzelali jak diabły.Mieli najwyżej dwa vickersy na improwizowanych stanowiskach, ażęli Jerrych jak doborowy pułk w świetnie przygotowanej reducie.Przez miejsce, gdzie przycupnęliśmy, przebiegała następna grupaBoszów, ale byli tak otumanieni łupaniem artylerii i ogniem odczoła, że nie zwrócili na nas uwagi.Wskazałem reszcie w lewo, że tam są nasi, a potem gestemrozkazałem się rozproszyć.Póki trwało natarcie, nie dało się podejśćdo własnych okopów, bo kto by się tam specjalnie rwał dozastrzelenia przez swoich.Warto było najpierw zaczekać do zmroku.Ale powiem wam szczerze, sytuacja nie wyglądała zachęcająco.Nasistrzelali, jakby się wściekli, ale Boszów była po prostu masa,całkiem jak owiec pędzonych na doroczne strzyżenie.Bez ciężkiej artylerii, która zniewiadomych przyczyn milczała, to armatnie mięso zwyczajnie zadepcze naszych.Znienacka napatoczył się jakiś gruby podoficer Boszów i zaczął na naswrzeszczeć, wymachując pistoletem.W zamieszaniu wziął nas widać za dekowników idopiero Mick wyprowadził go z błędu, gdy strzelił mu ze zdobycznego mausera prostow łeb.Na szczęście przy młócącej artylerii nikt tego nie zauważył.A chwilę pózniej sprawy się jeszcze bardziej skomplikowały, bo stało siędokładnie to, co zapowiedział Snowy - za nami, w środku pasa ziemi niczyjej pojawiła131się cała polana, zapełniona tłumem wkurzonych pancernych i jednym smokiem.Przezmoment walczący stali się zupełnie niewyrazni.Jak horyzont, gdy go człowiekpróbuje obserwować przez dno pustej butelki piwa.Jak nałożone na siebie krajobrazy- ziemia niczyja z mrowiem Boszów, gęste watahy pancernych i górujący nad nimirozwścieczony Tarasque, wszystko jednocześnie.Wspominałem już, że wcześniej panował chaos i zamieszanie? No towyobrazcie sobie, co się stało potem.Raz byłem w takim młynie, jeszcze jakoszczeniak, jak mnie Wuj Chuck zabrał w sąsiednim hrabstwie na wielką ucztę pozakończeniu zbiorów.Mieli tam sporo Szkotów i zamiast swojskich O'Halleyów, klan,co się nazywał MacLaren.Na czas święta waśnie zawiesili na kołku.Kiedyśmy tamsobie z Wujem Chuckiem i jego Argyllami oraz MacLarenami biesiadowali wspokoju, ciesząc się, że jest co jeść i wypić, znienacka zjawili się w dużej liczbieCampbellowie.To, co potem nastąpiło, wyglądało, jakby wlać do glicerynymieszaninę nitrującą, wymieszać, po czym energicznie potrząsnąć.U nas też w jednej chwili wszystko się przemieszało i wszyscy zaczęli walczyćze wszystkimi.Bosze na przodzie zaroili się w naszych okopach, tłuszcza pancernychni stąd, ni zowąd znalazła się między Boszami i zaczęła ich natychmiast wyrzynać.Smok ryczał jak potępieniec, zagłuszając wybuchy niespecjalnie nasilonego deszczupocisków.Ział z paszczy ogniem zupełnie jak Sal, rwał pazurami i kosił ogonem,cokolwiek się zbliżyło do niego i do stosu złota, na którym siedział.Człowiek nigdy nie jest przygotowany na moment, gdy otwiera się przed nimtyle nowych możliwości - wiać do swoich okopów i dać się zastrzelić, wylezć przedoczy Jerrym i dać się zastrzelić, napatoczyć się na dzikusów z najeżonymi ostrzami idać się zarżnąć albo na koniec wpaść smokowi przed pysk, żeby podpalił, gdy zewszystkiego innego jakoś się uda wywinąć.Siedząc jak trusia w kącie knajpy isłuchając, jak ranczerzy sobie opowiadają podobne historie, zawsze marzyłem, żebycoś takiego przeżyć i potem snuć nad kuflem do zasłuchanych ludzi.No właśnie, przeżyć
[ Pobierz całość w formacie PDF ]