[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przeszedł do ofensywy, choć nadal przeciwnicy mieli przewagę liczebną.Nigdy nie widziałem, by ktoś władał mieczem z taką zręcznością, stylem, oszczędnością i wdziękiem.Miecz był jego częścią, przedłużeniem jego woli.Nic nie mogło przed nim umknąć.W tym momencie skłonny byłem uwierzyć w stare opowieści o zaczarowanych mieczach.Milczek szturchnął mnie w plecy i wskazał ostatnie dwie paczki dokumentów.— Masz rację, lepiej stąd spieprzać — przyznałem, podając mu paczki i zacząłem wspinać się na wieloryba.Żołnierze, z którymi walczył Tropiciel, otrzymali posiłki, więc wycofał się.Ktoś z góry strzelał w łuku, ale nie sądzę, żeby trafił choćby jednego wroga.Kopnąłem mężczyznę, który próbował zajść Tropiciela od tyłu, lecz jego miejsce natych­miast zajął następny i rzucił się na mnie.Pies Zabójca Ropuch zjawił się nie wiadomo skąd i zatopił kły w gardle mojego przeciwnika.Mężczyzna zacharczał i se­kundę później już nie żył.Pies Zabójca Ropuch odskoczył, a ja wspiąłem się kilka stóp wyżej, nadal starając się osłaniać tyły Tropiciela.Kiedy wreszcie dotarł do mnie, chwyciłem go za rękę i podciągnąłem w górę.Wśród żołnierzy Pani rozległy się przekleństwa i wrzaski.Niestety, było zbyt ciemno, by stwierdzić, co je wywołało.Założę się, że Goblin, Jednooki i Milczek zarabiali na swoje utrzymanie.Tropiciel wspiął się po mnie wyżej, a następnie pomógł mi i tak na zmianę.Kiedy spojrzałem w dół, byliśmy piętnaście stóp nad ziemią.Latający wieloryb szybko wznosił się ku gwiazdom.Znalazłem najdogodniejszą drogę i wspiąłem się na grzbiet.Patrzyłem w dół, dopóki ktoś nie zaciągnął mnie w bez­pieczne miejsce.Rdza wciąż płonęła.Od ziemi dzieliło nas już ponad sto stóp i nadal wznosiliśmy się coraz wyżej.Nic więc dziwnego, że miałem zimne ręce.Chociaż to nie z powodu chłodu leżałem, trzęsąc się jak galareta.— Nikt nie jest ranny? — zapytałem, kiedy już mi prze­szło.— Gdzie jest mój ekwipunek medyczny?W rzeczywistości zastanawiałem się, gdzie są Schwytani.Jak udało nam się przetrwać ten dzień bez wizyty naszego uko­chanego wroga, Kulawca?W drodze do domu zauważyłem więcej niż w czasie podróży na północ.Czułem pod sobą życie, brzęczenie i szmer wewnątrz latającego potwora.Usłyszałem ćwierkanie młodych mant, gnieżdżących się wśród wyrostków pokrywających część grzbietu wieloryba.I w innym świetle ujrzałem Równinę, ską­paną w poświacie księżyca.To był inny świat.Skąpy i krystaliczny, przyświecający innym, iskrzący się i płonący miejscami.Na zachodzie za­uważyłem coś, co wyglądało jak baseny lawy.Dalej, na horyzoncie, pojawiły się błyskawice zwiastujące burzę.W głębi Równiny pustynia nabrała bardziej ziemskiego wyglądu.Nasz rumak nie był tchórzliwym latającym wielorybem.Był mniejszy i jego zapach był mniej intensywny.Był również dużo zwinniejszy od swego poprzednika.Od domu dzieliło nas około dwudziestu mil.— Schwytani! — zapiszczał Goblin i wszyscy przylgnęli do ciała wieloryba, który wzbił się wyżej.Wychyliłem się, żeby widzieć, co się dzieje.Z całą pewnością byli to Schwytani, ale nie zainteresowani nami.W dole co chwilę pojawiały się błyskawice, którym towarzyszyły grzmoty.Połacie pustyni płonęły.Widziałem długie cienie przemieszczających się wędrujących drzew i mant przelatujących przez światło.Sami Schwytani byli pieszo, prócz jednego — toczącego desperacką bitwą powietrzną z mantami.Nie był to Kulawiec.Nawet z tej odległości rozpoznałbym jego poszarpane, brunatne ubranie.To na pewno Szept.Próbuje eskortować innych przez terytorium wroga.Wspaniale.Będą zajęci przez najbliższych kilka dni.Wieloryb zniżył lot.(Ze względu na Kroniki, chciałem, żeby część naszej podróży miała miejsce za dnia, abym mógł uzu­pełnić notatki).Gdy tylko wylądował, z ziemi wyrósł menhir.— Zsiadajcie — powiedział.— Szybko.Zsiadanie było bardziej kłopotliwe niż wsiadanie.Dopiero teraz ranni zdali sobie sprawę ze swych obrażeń.Wszyscy byli zmęczeni i zdrętwiali, a Tropiciel wcale się nie ruszał.Siedział, jak sparaliżowany, wpatrzony przed siebie i nic do niego nie docierało.— Co z nim, do diabła? — zdenerwował się Elmo.— Nie wiem.Może oberwał — zaniepokoiłem się.Prze­nieśliśmy go w lepiej oświetlone miejsce, żebym mógł go zbadać.Jednak nie znalazłem żadnych fizycznych obrażeń.Ani jednego siniaka.Pupilka wyszła nam naprzeciw.— Miałeś rację, Konowale — powiedziała.— Przepraszam.Myślałam, że to uderzenie będzie tak znaczące, że spali cały świat.Ilu straciliśmy? — zapytała Elma.— Czterech.Nie wiem, czy zginęli, czy po prostu zostali — dodał zawstydzony.Czarna Kompania nie porzuca swoich braci.— Pies Zabójca Ropuch — odezwał się Tropiciel.— Zo­stawiliśmy Psa Zabójcę Ropuch.Jednooki prychnął na wspomnienie kundla.Złość Tropiciela wzrastała z każdą chwilą.Nie ocalił nic prócz miecza.Jego wspaniała skrzynka i arsenał zostały w Rdzy razem z jego kundlem.— Nic teraz na to nie poradzimy.Jednooki, schodź na dół — polecił Porucznik.— Konowale, miej na oku tego faceta.Zapytamy Pupilkę, czy wróciła już grupa, która wczoraj uciekła.Poszliśmy razem.Jej odpowiedź nie uspokoiła nas.Jeśli wierzyć menhirom, wielki, tchórzliwy latający wieloryb zrzucił ich sto mil na północ.Przynajmniej wylądował, zanim zmusił ich do zejścia na ziemię.Dalej musieli iść pieszo.Menhiry obiecały chronić ich przed naturalnym złem Równiny.Schodziliśmy do Dziury, kłócąc się z powodu niepowo­dzenia.Oczywiście, niepowodzenie jest pojęciem względnym.Znisz­czenia, których dokonaliśmy, były znaczne i długo jeszcze będą odbijać się echem.Schwytani musieli być wściekli.Fakt, że zdobyliśmy tyle dokumentów, niewątpliwie zmusi ich do re­konstrukcji planu kampanii, lecz nadal wyniki misji nie były zadawalające.Teraz Schwytani wiedzieli, że latające wieloryby mogą przebywać poza tradycyjnymi terenami i że mamy środki, o które nas nie podejrzewali.Kiedy ryzykujesz, nie pokazuj wszystkich swoich kart przed finałową rozgrywką.Pozbierałem zdobyte dokumenty i zabrałem je do mojej kwatery [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wpserwis.htw.pl