[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W czerwcu pojechała na wycieczkę do Chin.Najpierw pojechali do Kantonu, Szanghaju i Nankinu, gdzie spytała miejscowych przewodników o Porcelanową Pagodę.Była pagoda bębnowa i pagoda dzwonu, ale nikt nie słyszał o pagodzie porcelanowej.Dokładnie tak, jak podejrzewała.Milczał na ten temat również przewodnik turystyczny, wspominał natomiast, że chlubą Nankinu jest „Zu Chong Zhi, matematyk, który dokonał przybliżonego wyliczenia liczby II”, jak również „Fan Zhen, filozof, który zasłynął z eseju „Zniszczalność duszy”.Jakież to dziwne, pomyślała Jean.Przecież dusza ma być czymś w rodzaju absolutu.Albo istnieje, albo nie istnieje.Jak można ją zniszczyć? Może to kwestia złego tłumaczenia.No a II - czy to również nie jest absolut? Jaki sens ma puszenie się z wyliczenia, które jest poprawne tylko w przybliżeniu, to właściwie sprzeczność sama w sobie.Spodziewała się po Chińczykach, że będą nieco inni, ale to wszystko wydawało się postawione na głowie.W Pekinie zatrzymali się na trzy dni.W pierwszy zwiedzili Wielki Mur Chiński, to jest podeszli na odległość, z której widać było Mur wspinający się z gracją na wzgórza.Przewodniki informowały, że jest to jedyne dzieło rąk ludzkich widoczne z księżyca: Jean próbowała to sobie uświadomić, wchodząc do wieży strażniczej, ciemnej i smrodliwej jak publiczna toaleta.Zauważyła też dużą liczbę graffiti wyrżniętego w górnych kamieniach Muru.Chińskie graffiti wyglądało gustownie i na miejscu.Widząc jej zainteresowanie, jowialny rudobrody wycieczkowicz odcyfrował dla niej jeden z napisów: „Nie strzelać, póki nie zaświecą żółtka ich oczu”.Jean uśmiechnęła się uprzejmie, lecz myślami była gdzie indziej.Czemu Chińczycy kują w Murze graffiti? Czy to jakiś uniwersalny instynkt? Równie uniwersalny, co pragnienie, by wyliczyć O, choćby w przybliżeniu?Drugiego dnia zwiedzili pałace i muzea, a trzeciego - świątynie i sklepy ze starociami.W Świątyni Nieba obiecano im prawdziwą frajdę: Mur Ech.Jean snuło się po głowie, że kiedyś ktoś ją zabrał na galerię szeptów - może jest coś takiego pod kopułą katedry św.Pawła w Londynie - ale nie mogła sobie dokładnie przypomnieć.Mur Ech stał na południe od głównych budynków Świątyni: okrągły, trzydzieści do czterdziestu metrów średnicy, z jedną bramą.Gdy weszli do środka, echo już wypróbowywały grupy Chińczyków.Przewodnik wyjaśnił, że dwie osoby mogą stanąć w przeciwległych punktach na obwodzie muru i mówiąc normalnym głosem, zwracając się pod pewnym kątem do cegieł, będą doskonale słyszalne.Nikt nie wiedział, czy był to zamierzony, czy też przypadkowy efekt.Jean podeszła do najbliższego miejsca przy murze.Czuła się zmęczona.Powietrze w Pekinie było wyjątkowo suche, a mikroskopijny, wszędobylski pył ponoć przywiało prosto z pustyni Gobi.Nie upuść kija, mawiał wujek Leslie, bo pofrunie więcej piasku, niż w wietrzny dzień na pustyni Gobi.Michael miał ją za bardziej jałową, niż pustynia Gobi.Pył wciskał się jej do oczu, poczuła, że ogarnia ją nagły smutek.Muru Ech nie należy zwiedzać samotnie, tak jak nie należy w pojedynkę wjeżdżać do Tunelu Miłości.Brakowało jej.kogoś, nie wiedziała kogo.Nie Michaela; może jakiejś wersji Michaela, kogoś, kto jeszcze żyje i mógłby jej towarzyszyć, kto poczłapałby na drugą stronę muru, kaszlnął w cegłę, przywędrował z powrotem na środek, pozrzędził, że do niczego ta ściana, a w ogóle to jak mogą nie mieć w Chinach indyjskiej herbaty? Kogoś nieco marudnego, ale nie traktującego swej marudności poważnie.Kogoś, kto może ją znudzić, ale nigdy jej nie przestraszy.Płonne nadzieje.Oparła się o mur i przycisnęła ucho do ceglanego łuku.Usłyszała jakiś bezładny bełkot, a potem dwa wyraźne zachodnie głosy.- Najpierw ty.- Nie, najpierw ty.- Czemu ja?- Bo ja się wstydzę.- Ty się wstydzisz?Głosy należały zapewne do jakiejś pary z wycieczki Jean, lecz nie potrafiła ich zidentyfikować.Mur odsiewał z nich wszelką indywidualność, zamieniał w uogólniony głos zachodni, bezpłciowy.- Myślisz, że tu jest podsłuch?- Skąd ci to przyszło do głowy?- Widzisz tego faceta w maojce? Wygląda, jakby nadstawiał ucha.Jean uniosła głowę.Kilka metrów przed nią sędziwy Chińczyk w oliwkowej marynarce i maojce wyciągał szyję ku ścianie.Zaczęła rozpoznawać zachodnie głosy: należały do młodej pary małżonków, trochę bezczelnych i zbyt świeżo upieczonych jak na gust reszty wycieczki.- Wujaszek Mao wylał sobie na fiuta kakao.- Vincent! Na miłość boską.- Chciałem tylko sprawdzić, czy stara czapa maojka rozumie po angielsku.- Vincent! Powiedz coś innego.Powiedz coś przyzwoitego.- Dobra.- No mów.- Gotowa?- Tak.Mów.- Masz świetne nogi.- Och, Vincent, naprawdę?Jean postanowiła darować sobie resztę zarozumiałych czułostek, lecz stary Chińczyk nadal wytężał słuch.Co jest lepsze: nie rozumieć nic, tak jak on, czy rozumieć wszystko, tak jak ona?Prócz II i kwestii duszy, Chiny okazały się bardziej normalne i przystępne niż sobie wyobrażała.To prawda, że czasem miała wrażenie, jakby słuchała zaszyfrowanej mowy, mamroczącej coś z pokrytego kurzem muru.Częściej jednak były to słowa w jej własnym języku, wypowiadane z przekonaniem, lecz z odmienną’ emfazą.W epoce azjatyckiej.- przewodnicy często zaczynali w ten sposób zdanie, a Jean z początku wierzyła w to, co słyszała - że Chińczycy nazywają stare czasy epoką azjatycką, gdyż ich cywilizacja odgrywała wtedy dominującą rolę w świecie.Nawet gdy się już zorientowała, że chcą powiedzieć „starożytnej”, wolała słyszeć „azjatyckiej”.W epoce azjatyckiej.- Na polach uprawiamy zboże i pyrz
[ Pobierz całość w formacie PDF ]