[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Góral zwlekał z przypięciem nart, jak gdyby specjalnie czekał na Zdanieckiego.- Pan z nami?- Ha, spróbujemy.Jak się nie da, to najwyżej zawrócimy.- To piknie - powiedział tamten z naciskiem.- Ale my się jesce nie umówili.Zdaniecki szerzej otworzył oczy.- Nie rozumiem, o co wam chodzi?Buńda chciał coś powiedzieć, lecz w tej samej chwili Orbanowicz powstrzymał go ostro:- Dajcie spokój, Buńda.Rozliczymy się na Słowacji.- Ach.o to chodzi - uśmiechnął się cierpko inżynier.- To naprawdę głupstwo, panie inżynierze - powiedział pośpiesznie Orbanowicz, chcąc zatrzeć niemiłe wrażenie.Jednocześnie posłał Bundzie tak szydercze spojrzenie, że ten szybko zatrzasnął kandahary i ruszył w wirującą śniegiem, zamgloną ubocz.19Pierwszy odcinek drogi, aż do sterczących pod przełęczą iskał, przeszli dość szybko i sprawnie.Buńda zakładał ślad.Prowadził łagodnymi zakosami.W żlebie śnieg był przewiany i łamliwy.Raz szli po ubitej wiatrem skorupie, to znowu zapadali się po pas w zaspach.Wichura wzmagała się.Śnieg wściekle bił w oczy, zapierał oddech.Do skał dotarli jednak bez przeszkód, w zwartej grupie.W tym miejscu stok spiętrzał się w stromiznę.Inżynier Zdaniecki, który jako najbardziej doświadczony zamykał łańcuch narciarzy, spostrzegł że Lorant zostaje w tyle.Zaczekał więc na niego i zapytał, czy nie potrzebuje pomocy.W odpowiedzi Lorant posłał mu smętne spojrzenie, a potem przyspieszył gwałtownie i wnet dołączył do grupy.Powtarzało się to kilka razy, a gdy wreszcie przystanęli pod skałami, by zdjąć narty, Zdaniecki zauważył, że Lorant położył się na śniegu.- Co panu jest? - zapytał, nachylając się nad nim.Lotnik gwałtownie odwrócił głowę.- Wszystko w porządku - odparł słabym głosem.Zdaniecki podał mu kijek.- Niech pan wstanie.Jest pan zgrzany.Nie można tak leżeć w śniegu.Lorant podniósł się z trudem.Inżynier przyjrzał mu się uważniej.Widział jego zsiniałą twarz, zapadnięte głęboko i przygasłe oczy.Przeraził się.- Jak pan się czuje?Tamten chciał coś odpowiedzieć, lecz w tej samej chwili uderzyła gwałtowna nawałnica śnieżna.Zachwiali się i przywarli do ziemi, by przeczekać najgroźniejszy podmuch.Góry pokazywały swe białe, lodowate pazury.Kiedy trochę ucichło, Lorant podniósł się pierwszy i bez słowa dołączył do grupy.Tamci zaczęli się już wspinać na pierwsze skały.Buńda szedł pierwszy.Przed sobą miał skalną grzędę, wymiecioną do czysta ze śniegu, połyskującą matowo skorupą chropowatego lodu.Ruszył więc wolno, krawędziami butów wybijając stopnie.Orbanowicz, Boruń posuwali się za nim.Lorant został nieco z tyłu.Na końcu szli obaj Zdanieccy.Inżynier zatrzymał na chwilę syna.- Marcin - zawołał poprzez wzmagające się wycie nawałnicy - idź za nim, uważaj.On jest strasznie słaby.Nie wiem.- Chciał powiedzieć: "Nie wiem, czy idą sobie radę", lecz wiatr wtłoczył mu słowa do otwartych ust.Marcin zrozumiał, o co chodzi.Skinął głową i ruszył za Lorantem.Pierwszą grzędę przebyli z ogromnym wysiłkiem, ale gdy znaleźli się na niewielkiej, zasypanej śniegiem płasience, przed sobą we mgle i zamieci zobaczyli następną - stromszą, pokrytą lodowym szkliwem i wypolerowaną przez wichurę.Stali w milczeniu.Buńda oślepionymi śniegiem oczami lustrował zlodowaciałą pochyłość.Wahał się.Przez chwilę ogarnęło go zwątpienie.Miał zamiar zawrócić, ale wtedy przypomniał sobie rozmowę z Bukowym.Teraz, jakby na przekór jemu i sobie, postanowił przeprowadzić tych ludzi przez przełęcz.W lodowej caliźnie zobaczył ciemniejszą rysę prowadzącą ukosem przez grzędę.Z wściekłością jął kijkami rąbać w niej stopnie.Szedł z nieludzkim uporem, jak gdyby uwziął się i chciał przemóc własny strach.Lotnicy, widząc jego zaciętość, ruszyli za nim.Nawałnica wzmagała się z każdą chwilą.Młody Zdaniecki ze wzrastającym niepokojem obserwował Loranta.Ten bez wahania wszedł na grzędę.Pierwszą stromiznę pokonał z podobną jak Buńda zawziętością, lecz gdy znalazł się na przechyle, a wiatr natarł na niego, zachwiał się, narty wypadły mu ze zgrabiałych rąk, a on obsunął się na kolana.Marcin usiłował dotrzeć do niego, lecz zanim pokonał grzędę, Lorant bezsilnie opadł na oblodzone skały i jak człowiek pozbawiony kości zaczął się zsuwać.- Trzymaj go! - zawołał Marcin do wspinającego się niżej ojca.Ten rzucił narty, chciał złapać Loranta, ale nie zdążył.Bezwładne ciało coraz szybciej sunęło w dół, wreszcie spadło na niższą grzędę i zniknęło w zmagającej się nawałnicy.Teraz obaj pospieszyli na ratunek; schodzili gładką lodową stromizną.Nagle Marcin pośliznął się, podciął nogi ojcu i obaj zaczęli toczyć się w dół.Zatrzymali się dopiero w głębokim śniegu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]