[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mógłby wziąć jego zbytnie zamyślenie za przejaw starzenia się.— Demerzelu — odezwał się.— Słucham, panie?— Chodzi mi o Joranum.Dość już mam wieści o nim.— Nie ma powodu, panie, byś zaprzątał sobie nim głowę.Należy do tych zjawisk, które chwilowo wypływają na powierzchnię w wiadomościach, po czym znikają.— A jednak on jakoś nie znika.— Czasami, panie, trzeba nieco więcej czasu.— A co ty o nim sądzisz, Demerzelu?— Jest niebezpieczny i cieszy się pewną popularnością.Właśnie ta popularność zwiększa zagrożenie.— Jeśli ty uważasz, że jest niebezpieczny, a mnie on nuży, to dlaczego musimy czekać? Czy nie można go po prostu uwięzić, stracić albo zrobić coś innego?— Panie, sytuacja polityczna na Trantorze jest delikatna.— Zawsze jest delikatna.Czy kiedyś mówiłeś, że jest inaczej?— Żyjemy w trudnych czasach, panie.Na nic by się zdały radykalne kroki przeciwko niemu, gdyby pogorszyło to sytuację i zwiększyło niebezpieczeństwo.— Nie podoba mi się to.Może nie jestem wszechstronnie oczytany, żaden imperator nie ma na to dość czasu, ale znam historię Imperium.W kilku ostatnich stuleciach zdarzały się przypadki takich, jak się ich określa, populistów, którzy przejęli władzę.Za każdym razem spychali oni panującego imperatora do roli marionetki.Nie chcę zostać marionetką, Demerzelu.— Panie, to nie do pomyślenia, byś miał nim zostać.— Dojdzie do tego, jeśli nic nie zrobisz.— Podjąłem już pewne kroki, panie, ale ostrożne.— Dobrze, że jest przynajmniej jeden człowiek, który nie jest ostrożny.Mniej więcej miesiąc temu pewien profesor uniwersytetu, profesor, bez czyjejkolwiek pomocy nie dopuścił do rozniecenia zamieszek przez joranumitów.Wkroczył między nich i ich powstrzymał.— Właśnie tak uczynił, panie.Jak się o tym dowiedziałeś?— Interesuję się tym profesorem.Dlaczego ty nic mi o tym nie powiedziałeś?— A czy powinienem cię niepokoić każdym nieważnym szczegółem, który pojawia się na moim biurku? — spytał Demerzel niemal służalczo.— Nieważnym? Tym mężczyzną, który wkroczył do akcji, był Hari Seldon.— Rzeczywiście, tak się nazywa.— Jego nazwisko jest mi znane.Czy to nie on kilka lat temu na Zjeździe Dziesięcioletnim przedstawił badania, które nas zainteresowały?— Tak, panie.Cleon wyglądał na zadowolonego.— Jak widzisz, mam jeszcze dobrą pamięć.Nie muszę we wszystkim polegać na moich współpracownikach.Rozmawiałem z tym Seldonem o jego badaniach, czyż nie?— Twoja pamięć, panie, rzeczywiście jest doskonała.— Co się stało z jego pomysłem? Miał podobno pomagać w przepowiadaniu przyszłości.Moja doskonała pamięć nie podpowiada mi, jak to nazywał.— To psychohistoria, panie.Ściśle rzecz biorąc, nie chodziło o przepowiadanie przyszłości.Jego badania stanowią teoretyczną podbudowę określania generalnych trendów przyszłej historii ludzkości.— I co się z nią stało?— Nic, panie.Jak już ci kiedyś wyjaśniałem, pomysł ten okazał się całkowicie niepraktyczny.Sama idea była co prawda fascynująca, ale zarazem bezużyteczna.— A jednak Seldon potrafił podjąć odpowiednie kroki, by nie dopuścić do zamieszek.Czy ośmieliłby się to zrobić, gdyby nie wiedział z góry, że mu się uda? Czyż nie jest to dowód na to, że ta — jak jej tam? — psychohistoria zdaje egzamin?— Panie, to jedynie dowód na to, że Hari Seldon jest lekkomyślny.Gdyby nawet psychohistoria miała zastosowanie w praktyce, i tak nie można by jej wykorzystać wobec pojedynczej osoby czy jednostkowego wydarzenia.— Nie jesteś matematykiem, Demerzelu.On jest.Myślę, że już czas spotkać się z nim raz jeszcze, bo do kolejnego Zjazdu Dziesięcioletniego pozostało już niewiele czasu.— To się na nic nie zda…— Demerzelu, pragnę z nim porozmawiać.Dopilnuj tego.— Tak, panie.16Raych słuchał bardzo niecierpliwie, czego starał się nie okazywać.Siedział w głębi Billibottonu w prowizorycznej celi, do której doprowadzono go wąskimi uliczkami.Nie pamiętał już ich — on, który dawnymi czasy mógł bezbłędnie przemykać się nimi i potrafił zgubić każdego prześladowcę.Towarzyszący mu mężczyzna, ubrany w zieleń charakterystyczną dla straży przybocznej Joranum, był misjonarzem, kimś zajmującym się praniem mózgów, albo swego rodzaju teologiem.W każdym razie przedstawił się jako Sander Nee, a swoje długie orędzie wygłosił z silnym dahlijskim akcentem, którego najwyraźniej nie mógł się pozbyć.— Jeśli mieszkańcy Dahla pragną się cieszyć równością praw, muszą się okazać jej godni.Wymaga się jedynie postępowania według zasad, powściągliwego zachowania i przyzwoitych rozrywek.Inni, chcąc usprawiedliwić własną nietolerancję, oskarżają nas o agresywność i posiadanie noży.Musimy oczyścić się w oczach świata i…Raych przerwał mu:— Zgadzam się z panem, strażniku Nee, z każdym pańskim słowem… ale muszę się zobaczyć z panem Joranum.Strażnik wolno pokręcił głową.— To niemożliwe, póki nie uzyskasz zezwolenia na widzenie.— Niech pan posłucha, jestem synem ważnego profesora z Uniwersytetu Streelinga, profesora matematyki.— Nie znam żadnego profesora.O ile dobrze pamiętam, twierdziłeś, że pochodzisz z Dahla.— Oczywiście, pochodzę.— I masz ojczulka, który jest profesorem na wielkim uniwersytecie? To mało prawdopodobne.— On jest moim przybranym ojcem.Strażnik potrząsnął głową.— Znasz kogoś w Dahlu?— Zna mnie Matka Rittah.(Była już bardzo stara, kiedy go znała.Teraz mogła być zgrzybiałą staruszką… albo nie żyć.)— Nigdy o niej nie słyszałem.(Kto jeszcze? Prawdopodobnie nigdy nie poznał kogoś, kto przekonałby stojącego przed nim człowieka.Jego najlepszym przyjacielem był inny młodzieniec, Smoodgie — ale w tej chwili pamiętał jedynie jego imię.Nawet zdesperowany, Raych nie mógł sobie wyobrazić, że mówi: „Czy zna pan kogoś o imieniu Smoodgie?”)W końcu powiedział:— Jest jeszcze Yugo Amaryl.Jakaś maleńka iskierka rozbłysła w oczach Nee.— Kto taki?— Yugo Amaryl — powtórzył ochoczo Raych.— Pracuje u mojego ojczyma na uniwersytecie.— On też pochodzi z Dahla? Czy wszyscy na tym uniwersytecie są Dahlijczykami?— Tylko on i ja.Yugo był palaczem.— A co robi na uniwersytecie?— Mój ojciec zabrał go z Dahla osiem lat temu.— No dobrze… wyślę kogoś.Raych musiał czekać.Nawet gdyby uciekł, dokąd by się udał? Natychmiast by go złapano w zawiłych wąskich uliczkach Billibottonu.Upłynęło dwadzieścia minut, zanim Nee wrócił z kapralem, który aresztował chłopaka.W Raycha wstąpiła pewna nadzieja; może przynajmniej ten strażnik posługiwał się mózgiem.— Kto jest tym Dahlijczykiem, którego znasz? — spytał Quinber
[ Pobierz całość w formacie PDF ]