[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.144fryzjer, do którego mam wstręt z powodu, żem mu winien coś około trzystu złotych, a znowuna %7łabiej rękawicznik, którego unikam, ponieważ mi przysłał rachunek za rękawiczkizdarte już Bóg wie odkąd.Wyrwawszy się jakoś z utrapionych rąk przyjacielskich myślałem, żem już całkiem swo-bodny; kiedy wtem, przemykając się ostrożnie około cukierni, w ktorej dość dużo winienemza bilard, słyszę, jak ktoś woła na mnie na całe gardło: Medardzie!O małom się nie zjadł ze złości.Była to papuga, którą podarowałem niegdyś pewnej zachwycającej tancerce.Niestety! Za-chwycająca tancerka miała krótszą pamięć od bezrozumnego ptaka! Choć zresztą niejedno bymiędzy nimi zrobić można zbliżenie.Obie zarówno głupie, zarówno krzycząco strojne, za-równo nadęte, a co gorsza, obie tylko co nie wydały mnie w ręce wierzycieli.Doprawdy, boleję nad ślepotą Emilki.Co jej się stało? Miała taki gust dobry.Już też mogłabyła wybrać sobie po mnie kogoś pokazniejszego przynajmniej nad tego rudego bankiera ztwarzą muchomora, z wykręconym nosem.W tych smutnych myślach szedłem dalej, potrącając przechodniów, żeby sam nie być po-trącanym.Rozbolała mię głowa czy też ząb mi narywać zaczął, ogarnęło mnie zniechęceniedo świata.Przechodząc około rogu ulicy patrzę afisz.Cóż tedy na tym afiszu? Włożyłemszybkę w oko.Menażeria.A! W samą porę.Nudzi mię świat, ludzie mi stanęli kością w gar-dle, chodzmy odetchnąć między zwierzętami.Gdzież to tam? Na Nalewkach.Hm! Trochę toniemodna część miasta, dużo błotnista, mocno nawet cuchnąca i gdyby nie to, że tam niekiedypożyczyć można no niech już zresztą i Nalewki.Tylko czy warto? Trzeba jeszcze przepa-trzyć szczegóły afisza.Dnia tego i tego Klorynda Kaszelpumpel, nadworna księcia Reuss (linii młodszej),ujarzmiania i oswajania dzikich zwierząt M i s t r z y n i , będzie miała zaszczyt itd.Karmienie przy ogniach bengalskich mniejsza o to .Lew sam nim byłem, pókim był w modzie .Małpy co dzień się to spotyka .Gnu, koń rogaty a! To musi być rzecz ciekawa.Widziano ludzi rogatych, ale co ko-nia. Cielę morskie, nadzwyczaj pojętne co? Założyłbym się, że nawet niezupełnie flegma-tyczne.Krokodyl a! Zapewne rzewnie płaczący na żądanie .Pelikan no proszę! Może rozdzierający sobie piersi o naznaczonej godzinie!.Nie czekam dłużej.Rozciekawiony do najwyższego stopnia staję wkrótce przed wspaniałąbudą, oblepioną zewsząd malowidłami przedstawiającymi świetne czyny pani Kloryndy Ka-szelpumpel na polu ujarzmiania dzikich zwierząt.Włosy na głowie wstają, co to musi być za dzielna kobieta takie to srogie potwory! Azawsze i wszędzie zarówno wygorsowana, bądz rzecz się dzieje w dżunglach indyjskich, bądzw afrykańskiej pustyni, bądz w amerykańskim lesie dziewiczym.Czy to jest jej sposób uj-mowania sobie zwierząt? I jeszcze jakich zwierząt? Bo to zapewne wszystko portrety.Widaćto po brodawce na nosie pani Kaszelpumpel, powtarzającej się uparcie na każdym malowidle.Osobliwie uderza spotkanie jej ze lwem.Woła go od razu po imieniu, jak świadczą wyrazy zust jej wychodzące.A co to za lew! Nazywa się Samson, tak samo jak ten, który niegdyś lwyrozdzierał.Błogosławię losy, że mi się nie dały urodzić za czasów izraelskiego mocarza, gdyżdo Filistynów miałem zawsze wstręt zapamiętały nawet jeszcze przed chwilą wiarołomnaEmilka ze swoją papugą jakże mi wyraznie przypomniała podstępną Dalilę i jej nożyce! Tenlew od razu wygładził mi z pamięci: i konia rogatego, i uczone cielę, i krokodyla, i pelikana lwa tylko widzieć pragnę, jego tylko mam w głowie.145Z pośpiechem wchodzę do przedsionka budy.Siedzi tam pani jakaś sprzedająca bilety.Jesttak wygorsowana i zarazem tak koścista, jakby sama była przedsionkiem do wykładu osteolo-gii.Przypadkiem spojrzałem jej w twarz i myślałem, że trupem padnę z przerażenia.Awszakże to ni mniej, ni więcej, tylko sama M i s t r z y n i dość spojrzeć na brodawkę jej no-sa.Opamiętawszy się jakoś uczułem na szczęście, żem nie jest ujarzmiony, i począłem zim-niej sądzić rzeczy.Portrety okazały się dosyć wiarogodne.Taż sama brodawka, toż samomalowanie na twarzy; co zaś do pewnych sprzeczności, to jedno z dwojga: albo potężna mi-strzyni ujarzmiała zwierzęta postrachem swego gorsu, albo też skutkiem tylu zwycięstw wy-trawiły się w niej wszystkie soki żywotne.Tak się zastanawiając dobyłem sakiewki i zażądałem biletu, ona zaś, jakby najzwyczaj-niejszy jaki śmiertelnik, zdała mi resztę i uchyliwszy zasłony wskazała ręką wejście do przy-bytku swej chwały.Najpierwsze zwierzę, które tam wzrok mój uderzyło, był sam pokazujący zwierzęta.Mały,pękaty, na cienkich nogach, miał włosy zgarnięte z karku i związane na czole, a policzki takczerwone i nabrane, że gdyby je szpilką ukłuć, z pewnością by z nich piwo bawarskie wytry-sło.Stąpał poważnie krokiem nieco kogucim i, mając w ręku kijek, z namaszczeniem wska-zywał siedzących po klatkach więzniów, wykrzykując głosem podobnym do przedętego kla-rynetu: Szakał z Topra Nadżeja! (miało być: z Przylądka Dobrej Nadziei). Tikris z Penkału! (z Bengalu). Higiena z Senekał!Ta ostatnia miała być hieną z Senegalu, ale dość mi się wydała podobna do psa zawsty-dzonego.Następnie pokazywał Pelikana, ale zamiast kazać mu się poświęcić dla dzieci, włożył sobiena głowę podgardlę ptaka wywrócone do środka.Było to widowisko mało budujące, a za todość obrzydliwe.Wtem przyniesiono w wanience uczone cielę. Szele morska barzo mątra zawołał becząco pękaty jegomość. Ja będże jemu mówi:klania on ukloni, ja jemu mówi: posaluj on posaluj.No! Herr Landsmann! Ukloni! Olaboga! rzekła stojąca obok mnie dziewczyna a to dopiruj mądre ciele cóż to bę-dzie, jak zostanie wołem!.Zdumiałem się nad mądrością cielęcia.%7łeby się też było choć roześmiało z tej uwagi. No, tejraz posaluj mię, mątra świersz mówił dalej oprowadzający.Nachylił się do wanienki i w chwili potem słychać było głośne cmoknięcie na obie strony. Eszczie raz.Cmok, cmok. Eszczie raz.Cmok, cmok.Tak było do trzeciego razu, słowo daję.Zdumiałem się nad głupotą mądrego zwierza.Istotnie, trzeba było być cielęciem, żeby sięmóc całować z takim obrzydliwcem jak ów pękaty pokazywacz.Nazywał się on Herr Johann.Widowisko to zniechęciło mię równie do zwierząt, jak poprzednio do ludzi.Zresztą uczu-łem się haniebnie zawiedzionym.Niedzwiedz nie chciał się rozzłościć, choć mu Herr Johannwymyślał ostatnimi słowy; krokodyl nie chciał płakać, pomimo że był szturgany kijkiem.Gnu, istotnie nie wiem dlaczego miał rogi chyba z obawy, żeby go nie zaliczono do niero-gacizny.Na domiar utrapiona jakaś małpa, zrobiwszy sobie z ogona lornetkę i poczochrawszywłosy, przedrzezniała moją szybkę w oku i znudzone usposobienie.Zły jak pies, jużem sięmiał ku wyjściu, kiedy wtem słyszę zwycięski wykrzyk Herr Johanna: Aew z pustynia Cakara!146Lew! Sahara!.W okamgnieniu, jakby iskra elektryczna, przejął moje członki jakiś prądniepojętego zachwytu; czułem, jak w duszy mojej budzą się jaskrawe obrazy, jak wrażenianaciskają serce, zmuszając je do gwałtownego bicia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]