[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tak bardzo będzie mi ciebie brak.O, nieraz dochodzę do wniosku, że nie warto zawierać przyjaźni.Przyjaciel zjawia się w twoim życiu i za chwilę znika, pozostawiając ból bardziej dokuczliwy niż poprzednia pustka.— Ależ to pogląd Elizy Andrews, a nie panny Lawendy — oburzyła się Ania.— Nie ma nic gorszego nad pustkę.Ja zaś nie żegnam się z panią na zawsze, są przecież listy i wakacje… Droga pani wydaje mi się tak znużona i blada…— Hu, hu, hu! — krzyczał zza wału Jaś, nie przestając wywoływać ech.Nie wszystkie jego okrzyki brzmiały melodyjnie, ale czarodziej nad rzeką przeobrażał je i odsyłał jako gamę najcudowniejszych tonów.Panna Lawenda uczyniła niecierpliwy ruch swą śliczną ręką.— Znudziło mnie już wszystko, nawet echa… W życiu moim nie ma nic prócz ech, wspomnień o utraconych nadziejach, marzeniach i radościach.Są piękne, lecz szydercze.Och, Aniu, to brzydko z mojej strony, że mówię tak z gościem.Po prostu starzeję się, a nie chcę tego.Wyobrażam sobie, jak będę zgorzkniała, gdy dobiegnę sześćdziesiątki.Karolina Czwarta, która zniknęła podczas podwieczorku, zjawiła się w tej chwili z oznajmieniem, że polana pana Kimballa czerwieni się od poziomek.Czy panna Shirley nie chciałaby zebrać ich trochę?— Świetnie! Poziomki do herbaty! — zawołała panna Lawenda.— Nie jestem jeszcze taka stara, jak sobie wyobrażałam.Przygotuję świeżutką bitą śmietankę, a gdy powrócicie z poziomkami, usiądziemy pod tą srebrną topolą, żeby się nimi uraczyć.Ania i Karolina udały się na oddaloną nieco polankę, gdzie złociste jak bursztyn powietrze przepojone było cudną wonią fiołków.— Ach, jakże tu bosko — odetchnęła pełną piersią Ania.— Co za odurzające powietrze.— Tak, p–sze pani.Ja właśnie czuję to samo, p–sze pani — zgodziła się Karolina, która potakiwałaby Ani również, gdyby ta twierdziła, że czuje się jak dziki pelikan.Po każdych odwiedzinach Ani mała służąca śpieszyła do swego pokoiku, ażeby przed lustrem naśladować ruchy, mowę i spojrzenia Ani.Dotychczas nie bardzo się jej to udawało, lecz „wytrwałością osiągniesz cel” — uczono ją w szkole.Toteż w skrytości ducha wierzyła, że z czasem przyswoi sobie ten śliczny ruch głowy, ten nagły błysk gwiaździstych oczu, ten chód łabędzi.Wydawało się to tak łatwe, gdy patrzyła na Anię.Bo Karolina podziwiała Anię z całego serca — nie dlatego, żeby ją uważała za piękną.Uroda rumianych policzków i czarnych loków Diany Barry o wiele bardziej przypadała jej do gustu niż świetlane, szare oczy i przejrzysta cera Ani.Ale…— Wolałabym być podobną do pani niż piękną — powiedziała kiedyś szczerze.Ania wypiła słodycz, odrzuciła gorycz tych słów uznania i — roześmiała się.Przyzwyczajona była do komplementów tego rodzaju, gdyż urodę jej oceniano w najrozmaitszy sposób.Ludzie, którym mówiono, że jest ładna, rozczarowywali się na jej widok, ci zaś, którzy spodziewali się ujrzeć brzydką dziewczynę, zdumiewali się nad jej wdziękiem.Ania sama nigdy nie uwierzyłaby, że ma prawo nazywać się ładną.W lustrze widziała przecież tylko drobną, bladą twarzyczkę i siedem wyraźnych piegów na nosie.Nigdy natomiast lustro nie odbijało wiecznie zmiennej gry jej fizjonomii, nie ukazywało rozmarzenia ani wesołości, które zmieniając się kolejno, nadawały tyle uroku jej wielkim oczom.Chociaż Ania nie odznaczała się pięknością w ścisłym tego słowa znaczeniu, była pełna czaru i patrzący na nią pozostawali zawsze pod jej urokiem.Widok jej budził myśli o bogactwie jej natury.Ci, którzy znali Anię najlepiej, czuli — choć nie zastanawiali się być może nad tym — że największym jej powabem jest to, iż otacza ją aureola wielkich możliwości, iż tkwi w niej potężna siła rozwoju.Zdawała się już teraz otoczona blaskiem przyszłych wydarzeń.Przy zbieraniu poziomek Karolina Czwarta zwierzyła się Ani ze swych obaw co do panny Lewis.Dziewczynka przywiązana szczerze do panny Lawendy była zmartwiona zmianą, jaką zauważyła w swej ukochanej pani.— Panna Lawenda musi być chora, p–sze pani.Jestem tego pewna, choć nigdy się nie uskarża.Bardzo się zmieniła od czasu, gdy pani przyszła po raz pierwszy z Jasiem.Zaziębiła się na pewno tego wieczora, p–sze pani.Po pani odejściu do późnej nocy przechadzała się w ogrodzie w cieniutkim szalu.Dużo śniegu leżało na ścieżkach, więc na pewno katar jej się uczepił, p–sze pani.Właśnie od owej chwili zauważyłam, że jest jakby nieswoja i zmęczona.Nic jej nie zajmuje, p–sze pani.Już nie udaje, że goście przyjadą, nie przygotowuje przyjęć ani nic podobnego.Tylko gdy pani ma przyjść, rozwesela się trochę.Ale najgorszy znak, p–sze pani — tu zniżyła głos, jakby miała wyznać niezwykle groźny objaw — że się wcale nie gniewa, gdy zrobię jakąś szkodę.Wczoraj, P–sze pani, stłukłam żółto— zielony wazon, który zawsze stał na szafie z książkami.Jeszcze babka panny Lawendy przywiozła go z Anglii.Moja pani strasznie się nim chełpiła, p–sze pani, więc odkurzałam go ostrożnie, aż tu nagle wypada mi z rąk; zanim zdążyłam go przytrzymać, stłukł się na sto tysięcy kawałków.Żeby pani wiedziała, jak się martwiłam i jak się bałam.Byłam pewna, że panna Lawenda strasznie mnie złaje, p–sze pani, i wolałabym już to nawet.Tymczasem weszła, prawie nie spojrzała na skorupy i rzekła: „Mniejsza o to, Karolino, zbierz skorupy i wyrzuć na śmietnik”.Zupełnie zwyczajnie, p–sze pani, „zbierz skorupy i wyrzuć na śmietnik”.Jakby nie chodziło o wazon, co to jej babka przywiozła z Anglii.O, moja pani nie jest zdrowa i ja się tym strasznie martwię.Nikt na świecie o niej nie myśli, tylko ja jedna.Łzy zakręciły się w oczach Karoliny Czwartej.Ania serdecznie pogładziła ciemną rękę, trzymającą różowy, pęknięty dzbanek.— A ja sądzę, Karolino, że pannie Lawendzie potrzebna jest pewna zmiana.Za wiele przebywa w samotności
[ Pobierz całość w formacie PDF ]