[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czuł, że siła o jaką siebie nawet nie podejrzewał, wstępuje w niego i na wskroś przenika.Z odległości czasu nigdy nie zdoła sobie przypomnieć, w jaki sposób udało mu się tego przypadkowo spotkanego mężczyznę uratować.Pozostanie mu jedynie w wyobraźni ciemność, a w niej okrutny ciężar obcego ciała, które przyciągał ku sobie kurczowym naprężeniem muskułów.Miał wrażenie w tej chwili, jak gdyby zwarł się z nieubłaganym wrogiem, jak gdyby od tego, czy zwycięży, czy pozwoli się pokonać, zależało nie tylko życie, lecz coś o wiele większego.Z początku Morawiec był zbyt oszołomiony zjawieniem się nieoczekiwanego zbawcy, aby dopomóc jego wysiłkom.Gdy jednak uczuł, że ciężar bagna usuwa się powoli z piersi, wyprężył się instynktownie, mocniej przywarł do obejmujących go ramion.I tak przyciśnięci do siebie, złączeni jednym oddechem i jednym drżeniem, walczyli zaciekle, w skupionym milczeniu.Ksiądz Siecheń poczuł wyraźnie pod nogami grunt.Wparł się w niego mocno.Odetchnął.Tamten za to w ostatniej chwili osłabł.Głowa opadła mu bezsilnie, ramiona zwiotczały.Proboszcz pociągnął go za sobą jeszcze kilka kroków.Znajdowali się już w lesie.Ostrożnie więc, jakby miał do czynienia z chorym dzieckiem, ułożył mężczyznę na suchej ziemi.Morawiec leżał bez ruchu.Ogarnęła go niemoc podobna tej, która naszła go przed godziną w szałasie.Ciało miał skostniałe, oblepione błotem, mimo to czuł w sobie palące bolesne gorąco.Szumiało mu w głowie.„Mam gorączkę” - pomyślał.Nagle wydało mu się, że człowiek, który go uratował, odszedł.Zaniepokojony, podźwignął głowę.Ksiądz Siecheń, usłyszawszy szmer, przyklęknął.Morawiec uspokoił się.Z powrotem oparł głowę o ziemię.- Myślałem, że pan odszedł - szepnął.- Nie odejdzie pan teraz?- Ależ nie, na pewno nie odejdę - zapewnił go proboszcz.- Zostanę przy panu.Pan chyba nie jest tutejszy, prawda? Bo tu wszyscy znają te bagna, nawet w dzień omijają je z daleka.Morawiec milczał chwilę.- Nie, nie jestem tutejszy - powiedział wreszcie z przymusem w głosie.- Nie znam tych stron.- Zabłądził pan?- Tak.Od Zelwianki powiało ostrym chłodem.Proboszcz pochylił się nad leżącym.- Jeżeli czuje się pan na siłach, to lepiej by było, żeby pan wstał, dobrze? Poprowadzę pana.Ziemia jest wilgotna, a pan już i tak przemarzł i przemókł.Można przeziębić się.Głos mówiącego z bardzo daleka dobiegał do Morawca.Czuł coraz większe znużenie i senność.- Jeszcze chwilę - wymamrotał.Ksiądz Siecheń dotknął jego czoła: było rozpalone i wilgotne od gęstego potu.- Musi pan gorączkę mieć.Nie pozwolę panu tak leżeć.To nie ma sensu.Niech pan spróbuje podnieść się!Objął go ramieniem pod plecy i podźwignął.- Dokąd pan szedł? Gdzie pan chciał iść?Chociaż Morawiec czuł na twarzy oddech pytającego, nie mógł jednak rozpoznać rysów twarzy.- Dokąd idę?Zaśmiał się krótko.- Nigdzie.Proboszcza nie uraził ten niespodziewany ostry akcent.- Jeżeli spytałem, to nie przez ciekawość, proszę mi wierzyć.Chciałem panu tylko dopomóc w drodze.- Zabawa w miłosierdzie?- Czyż nie wszystko jedno, jak to nazwać?Morawiec zacisnął zęby.- Nieprawda, wszystko się jakoś nazywa.Chciał dalej mówić, gdy nagle chwyciły go dreszcze.Skulił się.Ksiądz Siecheń objął go serdecznie.- Jeżeli pan nie ma gdzie iść, to przecież może pan do mnie pójść, to niedaleko, najwyżej pół godziny, przenocuje pan, odpocznie.Jestem proboszczem - dodał ciszej i z akcentem zawstydzenia.Morawiec ożywił się.- Ach, więc to ksiądz!- Sprawia to może panu przykrość?- Nie! - odparł.- Obojętne.Nie przypuszczałem, że uratowała mnie osoba duchowna.To dość zabawne.Znowu zaczął drżeć.- Rzeczywiście muszę mieć gorączkę.- Na pewno nawet.Więc niechże pan wstanie.Pójdzie pan ze mną?Morawiec potrząsnął głową.- Nie, to niemożliwe, z różnych względów.- Przecież nie może pan tutaj zostać.- Dlaczego?Po chwili spytał:- Jak ta wieś księdza nazywa się?- Sedelniki.Morawiec poderwał się gwałtownym ruchem.- Sedelniki?- Zna pan tę wieś?- Nie, nie znam - zaprzeczył - nigdy tam nie byłem.Słyszałem tylko.- To mała wieś.- Mała.Wiem.Jest tam dwór, prawda? Ojciec i młody syn, Gejżanowscy, tak?Nie czekając na odpowiedź księdza, mówił pośpiesznie:- A rzeka nazywa się Zelwianka, z jednej strony lasy, z drugiej łąki i pola.W pobliżu młyna znajduje się karczma Litowki, Grzegorz Litowka, zna go ksiądz? Tęgi, czerwona, pijacka gęba.I posterunkowy, zaraz, zaraz, jak on się nazywa, zapomniałem, nie, nie już mam.Nawrocki! Na pewno Nawrocki.Czy to prawda, że z wiosną jest tu pięknie w Sedelnikach? Ktoś mi opowiadał o zachodach słońca, że nigdzie nie ma równie pięknych, jak tam.A rodzina Buraków, jest taka we wsi?- Jest - powiedział proboszcz.Morawiec dygotał coraz silniej, ręce drżały mu, latały niespokojnie, jakby chciały coś schwycić.- Zaraz, zaraz, jeszcze jedno.Nie, to niemożliwe, przecież nie zwariowałem.Chwileczkę.Gdzie ksiądz jest?- Jestem tutaj.- Niech ksiądz spojrzy mi w oczy, prosto w oczy.To nie szkodzi, że nic nie widać.Zresztą widzę, widzę połysk w oczach księdza.To mi wystarczy.Chwycił go rozpalonymi dłońmi za ręce.- O tak! Niech ksiądz nie rusza się.Teraz niech mi ksiądz powie, jak ksiądz nazywa się.Nazwisko księdza.Prędzej! Dlaczego ksiądz milczy?- Siecheń.- Siecheń? - powtórzył głucho Morawiec.Opadły mu ręce.Pochylił głowę, zgarbił się.Nadchodziła cisza taka sama, jak wówczas, gdy u wejścia szałasu zobaczył stojącego Buraka; martwy spokój ściął powietrze, nawet poszum sosen zastygł i leżał nieruchomy w ciemnościach.Jeszcze raz tylko, rzekłbyś ostatnim oddechem, przyniósł powiew szelest nadrzecznych szuwarów.Ksiądz Siecheń przeżywał najsprzeczniejsze uczucia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]