[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gdy zabrali już wszyst­ko, Rourke zwrócił się do Fulsoma.- No, to macie przynajmniej trochę broni.Zawsze wam tego brakowało.- Czy zdrajca był wśród nas? - zapytał Fulsom.- Nie, myślę, że gdzieś wyżej - odparł Rourke, popatrzył na Reeda i mówił dalej:- Ludzie kapitana Reeda przekazywali przez ra­dio informacje o naszych posunięciach.Myślę, że to może być ktoś z Teksasu.- Nie, Rourke, to niemożliwe.Nadawałem bezpo­średnio do głównej kwatery dowództwa.Tylko ludzie na górze wiedzą.- Więc to musi być ktoś z dowództwa - rzekł stanowczo Rourke.Świadczy o tym również sprawna i dobrze przygotowana akcja uprowadzenia Chambersa.- Sądzisz, że Karamazow miał kogoś, gdy za­strzelił tego pilota?- Tak! Warakow musi jeszcze go mieć, bo jak inaczej przyskrzyniliby nas ostatniej nocy? Jest jeden prosty sposób, żeby się dowiedzieć - zwrócił się do Fulsoma.- Gdzie może być teraz Jim Colfax?- W górach, blisko miejscowości Helen, w Geo­rgii.Ma tam domek letniskowy, który odziedziczył po zmarłym bracie.Jeden z moich ludzi widział go tam.Poznał go.- Gdzie dokładnie?- Narysuję ci plan.I dzięki, Rourke, za wszystko.Będziemy szukać twojej rodziny.W jaki sposób prze­kazać ci wiadomość?- Skontaktuj się z Wywiadem Wojskowym, a ja skontaktuję się z nimi - rzekł do Fulsoma.- A co ze zdrajcą? - zapytał Reed.- Będziemy wiedzieli na pewno po dzisiejszym dniu.Helen jest o dwie godziny drogi stąd.Jeździłem tam parę razy z Sarah i z dziećmi.Piękne miejsce.Przekaż do dowództwa, że dojedziesz tam za trzy godziny.Rosjanie nie przepuszczą okazji, żeby dostać Colfaxa i nas jednocześnie.Na pewno będą chcieli urządzić zasadzkę, ale my będziemy tam godzinę wcześniej.- Czy wystarczy nam czasu? - spytał Reed.- Zaraz wyruszamy z Paulem.Nasze motory są dostatecznie szybkie.Każ Fulsomowi narysować taki sam plan, jaki zrobił dla mnie.Pojedziesz za nami samochodem.Niech Fulsom wskaże ci jakieś boczne drogi.Spotkamy się tam, u Colfaxa.Pozostaw ze dwóch ludzi w pewnej odległości, żeby mogli nas ostrzec, gdy zaczną nadjeżdżać Rosjanie.- Rourke?- Tak?- Zapomnij o naszej kłótni.Mam wobec ciebie dług wdzięczności.- Daj spokój - uśmiechnął się Rourke, odcho­dząc w kierunku Rubensteina.ROZDZIAŁ XLIRourke i Rubenstein wyprowadzili motory na drogę - Jedziemy znowu w góry? - zapytał Paul.- Tak, po kosmonautę Colfaxa.Rosjanie przyjdą tam również; prawdopodobnie użyją helikopterów, może być strzelanina - wyjaśnił Rourke.- Więc mogę się przydać? - roześmiał się Rubenstein.Rourke klepnął go w ramię.- Jesteś dobrym przyjacielem, Paul - rzekł cicho, odwrócił się i wsiadł na swego Harleya.Mżawka zmieniła się w silny, ulewny deszcz.Rour­ke i Rubenstein jechali obok siebie; strumienie wody rozpryskiwały się pod kołami ich maszyn Wkrótce byli całkiem przemoczeni i musieli zmniejszyć pręd­kość.Gdy skręcili z autostrady na boczną drogę, którą zaznaczył Fulsom, Rourke spojrzał na zegarek.Od wyjazdu z lasu upłynęło dwie i pół godziny.“Dom Colfaxa powinien być przy końcu tej drogi” - pomyślał Rourke.- Wokół domu jest las i nie ma odpowiedniego miejsca do lądowania helikopterów.Chcę mieć Colfaxa żywego, żeby zdobyć informacje o “Projekcie Eden”.Rosjanie chcą tego samego.To mi daje pewną przewagę.Jechali teraz wolno.Rowy po obu stronach drogi były pełne wody, która nabrała krwistoczerwonej barwy od gliniastego podłoża.Przy końcu drogi znajdował się żwirowy podjazd.Skręcili weń.Dom Colfaxa wyglądał, jak gdyby został przeniesiony wprost z Alp Bawarskich.Przypominał nieco swą konstrukcją zegar z kukułką.Na piętrze był balkon na całą szerokość domu.Okna miały okiennice, a nad gankiem widniały tandetnie, jaskrawo pomalowane ornamenty.Rourke zatrzymał motocykl parę metrów przed domem, zgasił silnik, zsiadł.Woda ciekła mu po plecach.Odgarnął mokre włosy z czoła i poszedł w stronę ganku, patrząc w okna.Zachrzęścił żwir - to Paul szedł za nim.- Obejdź dom.Nie chce, żeby Colfax nas wykiwał - rzucił Rourke.Paul skinął głową.Jego włosy przykleiły się do czoła.Rourke wszedł na ganek.Deszcz dudnił o dach, a woda szumiała w rynnach jak w potoku.Wsunął rękę do kieszeni, wyjął portfel, a z niego kartę CIA w plastikowej oprawie.Poszukał dzwonka.Nie znalazł, więc uderzył pięścią w drzwi.- Nazywam się Rourke - zawołał dość głośno - jestem z amerykańskiego wywiadu.Mam w ręku kartę CIA - i wyciągnął rękę z kartą w stronę zasłoniętych firankami okien, na wypadek gdyby Colfax wyglądał przez szczelinę.- Jimie Colfax! Jestem tutaj, żeby ci pomóc! - krzyknął.Usłyszał głos Paula.Spojrzał w jego kierunku.Rubenstein wskazywał na rząd sosen za domem.- Czy Colfax to siwowłosy facet, bardzo krótko obcięty?- Tak, chyba tak.- Widziałem go.Musiał usłyszeć, jak nadjeżdża­my i uciekł.Mówiłeś, że ma chore serce?- Tak - odparł Rourke.- Pośpieszmy się więc i zatrzymajmy go.Widzia­łem, że biegł, trzymając się za serce.- Mój Boże! - krzyknął Rourke i rzucił się w stronę drzew.Dopadł sosen i zatrzymał się.Okręcił się wokół pnia, wpatrując się w las.Dostrzegł jakiś ruch, potem wyraźnie już widział siwowłosego mężczyznę, wspina­jącego się po zboczu, między sosnami.- Colfax! - zawołał głośno przez szum ulewy - Colfax! Jestem Amerykaninem.Nie chcę cię skrzyw­dzić! Chcę ci pomóc!Mężczyzna zaczął uciekać jeszcze szybciej.Rourke odwrócił się.Paul nadjeżdżał na motorze.- Paul! Jedź na wzgórze! - krzyknął i zaczął biec między drzewami.Potykał się i ślizgał w błocie, z trudem łapiąc równowagę.Paul tymczasem jechał zygzakiem do góry, próbując przeciąć Colfaxowi drogę.- Colfax! Poczekaj, człowieku! - krzyczał Rour­ke.Cały czas widział przebłyskującą między drzewami jego białą głowę.Colfax parł uparcie do przodu.- Poczekaj, Colfax!Colfax odwrócił się na moment i pobiegł znowu.Rourke zobaczył, jak raptem potknął się i padł, staczając ze zbocza.Bezwładne ciało zatrzymało się natrafiając na pień drzewa.- Tam! - krzyknął Rourke do Rubensteina, wskazując ręką.Podbiegł do Colfaxa i klęknął przy nim, podnosząc jego głowę.Zbadał puls.Był niewyczuwalny.- “Projekt Eden” - wyszeptał Rourke.Powieki siwowłosego mężczyzny zamknęły się, a jego głowa opadła bezwładnie.- Czy można coś jeszcze zrobić?- Nie, Paul.Gdyby był tu blisko szpital lub karetka reanimacyjna, to może jego serce zaczęłoby bić znowu.Umarł, zanim do niego dobiegłem.Powie­ki poruszyły się jeszcze, gdy podniosłem mu głowę [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wpserwis.htw.pl