[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Ja.- Tak bardzo tego chciała.Wręcz drżała z pragnienia.- Ja.- Miała fajeczkę wdłoni.Ale to nie był czas na uleganie słabościom.Musiała zachować kontrolę.Jego usta wykrzywił tępy grymas.- Czyjego błogosławieństwa potrzebujesz? - wychrypiał.- Obiecuję, że nie powiem.och.Monza już podgrzewała szaro-brązowe płatki i głęboko wciągała dym, czując, jak palijej płuca.- Przeklęte buty - mruczał król, starając się zdjąć wypolerowane obuwie.- W ogólenie pasują.Jak się płaci.sto marek.za jakieś trepy.to powinny.- Jeden but z trzaskiemuderzył o ścianę, pozostawiając za sobą w powietrzu jasny ślad.Monza z trudem utrzymywała się na nogach.- Jeszcze raz.- Podała mu fajkę.- No.w zasadzie, czemu nie?Monza patrzyła na buchający płomień lampy, który lśnił jak różnobarwne bezcenneklejnoty.Okruchy plew rozbłysły pomarańczowo, zmieniając barwę ze słodkiego brązu naognistą czerwień, a w końcu szarość zużytego popiołu.Król wydmuchnął jej w twarz dużąchmurę słodkiego dymu, a Monza zamknęła oczy i wciągnęła go do płuc.Dym wypełniał jejgłowę, która puchła, gotowa, by od niego pęknąć.- Och.- Co?Król się rozejrzał.- To.dosyć.- Tak.Zgadza się.Pokój świecił.Ból nóg zmienił się w przyjemne łaskotanie.Na nagiej skórze Monzaczuła mrowienie.Usiadła, a materac pod nią zaskrzypiał.Siedziała z Królem Unii napaskudnym łóżku w burdelu.Czy można sobie wyobrazić bardziej komfortową sytuację?Król leniwie oblizał usta.- Moja żona.Królowa.No wiesz.Wspominałem już o tym? Królowa.Ona niezawsze.- Twoja żona lubi kobiety - wyrwało się Monzie.Parsknęła śmiechem i musiała otrzećsmarki z górnej wargi.- Bardzo je lubi.Oczy króla ukryte za otworami maski miały różowy kolor.Jego wzrok pełzał potwarzy Monzy.- Kobiety? O czym ty mówisz? - Pochylił się.- Już.nie jestem.zdenerwowany.-Niezdarnie przesunął dłonią w górę jej nogi.- Chyba.- mruknął, obracając językiem wustach.- Myślę.że.- Przewrócił oczami i padł na łóżko z szeroko rozłożonymi rękami.Jego głowa powoli się obróciła, maska zsunęła się z twarzy i król znieruchomiał, a jego cichechrapanie odbiło się echem w uszach Monzy.Wyglądał tak spokojnie.Monza miała ochotę się położyć.Cały czas myślała, myślała,martwiła się, myślała.Musiała wreszcie odpocząć.Zasłużyła na to.Jednak coś ją niepokoiło,coś musiała zrobić.Co to było? Wstała chwiejnie z łóżka.Ario.- Aha, no tak.Pozostawiła Jego Wysokość rozciągniętego na łóżku i ruszyła w stronę drzwi.Pokójkołysał się, usiłując ją wywrócić.A to cwany drań.Schyliła się i zdjęła jeden but, zataczającsię w bok, tak że niemal upadła.Zrzuciła drugi, który delikatnie poszybował w powietrzu jakkotwica idąca na dno.Musiała wytężyć wzrok, gdy patrzyła na drzwi, ponieważ od świataoddzielała ją mozaika z niebieskiego szkła, a płomienie świec znaczyły jej pole widzeniadługimi, oślepiającymi smugami.* * *Morveer skinął głową do Dzionek, a dziewczyna odwzajemniła gest.Była czarnymcieniem przykucniętym w ciemności poddasza, wąski pasek błękitnego światła przecinał jejuśmiech.Za nią czerniły się zarysy belek, listew i krokwi o krawędziach obrysowanychsłabym blaskiem.- Zajmę się dwójką przed apartamentem królewskim - wyszeptał.- Ty.wez na siebiepozostałych.- Załatwione, ale kiedy? Kiedy? było pytaniem niezwykłej wagi.Przyłożył oko do otworu, trzymając wjednej dłoni dmuchawkę, a opuszkami drugiej nerwowo pocierając o kciuk.Drzwiapartamentu królewskiego się otworzyły i wyszła przez nie Vitari.Rzuciła w górę posępnespojrzenie, po czym oddaliła się korytarzem.Ani śladu Murcatto i ani śladu Foscara.Morveernie miał wątpliwości, że coś poszło niezgodnie z planem.Oczywiście i tak musiał zabićstrażników; za to mu zapłacono, a on zawsze wykonywał zlecone zadania.To go odróżniałood takich plugawców jak Cosca.Ale kiedy, kiedy, kiedy.Zmarszczył brwi.Był pewien, żesłyszy niewyrazny odgłos żucia.- Czy ty coś jesz?- Bułeczkę.- No to przestań! Jesteśmy w pracy, do licha, a ja próbuję myśleć! Czy nie mogęliczyć nawet na krztynę profesjonalizmu?Czas dłużył się niemiłosiernie przy wtórze niewyraznego akompaniamentunieudolnych muzyków na dziedzińcu, jednak nie licząc lekkiego kołysania się strażników, nakorytarzu nic się nie działo.Morveer pokręcił głową.Wyglądało na to, że każdy momentbędzie równie dobry.Wziął głęboki wdech, uniósł dmuchawkę do ust, wycelował w dalszegoze strażników.Drzwi komnaty Ario otworzyły się z hukiem i na korytarz wyszły dwie kobiety, jednajeszcze poprawiała spódnicę.Jeden ze strażników powiedział coś ze śmiechem do kolegi.Rozległ się dyskretny syk, gdy Morveer wydmuchnął strzałkę, i śmiech gwałtownie się urwał.- A! - Strażnik przycisnął dłoń do głowy.- Co jest?- Nie wiem.chyba coś mnie ugryzło.- Ugryzło? Niby co mogło.- Teraz to drugi strażnik potarł się po czaszce.- Niech toszlag!Pierwszy z mężczyzn znalazł igłę we włosach i uniósł ją do światła.- Igła.- Niezdarnie usiłował dobyć miecza, ale zamiast tego oparł się o ścianę iześlizgnął na podłogę.- Jakoś mi.Drugi strażnik niepewnie ruszył korytarzem, machając rękami, jakby próbowałchwycić powietrze, po czym przewrócił się na twarz, z rozłożonymi rękami.Morveer skinąłgłową z zadowoleniem, a następnie podczołgał się do Dzionek.Dziewczyna siedziałaprzykucnięta nad dwoma otworami z dmuchawką w dłoni.- Udało się? - spytał.- Oczywiście.- W drugiej dłoni trzymała bułeczkę, którą teraz ugryzła.Przez otworyMorveer zobaczył dwóch nieruchomych strażników leżących obok drzwi pokoju Ario.- Dobra robota, moja droga.Niestety, na tym kończy się nasze zadanie.- Zacząłzbierać sprzęt.- Może powinniśmy zostać i zobaczyć, jak im pójdzie?- Nie widzę powodu.Jeśli wszystko przebiegnie zgodnie z planem, zginą ludzie, a tojuż widziałem.Wiele razy.Uwierz mi, że śmierć zawsze wygląda podobnie.Masz linę?- Oczywiście.- Warto już teraz zadbać o drogę ucieczki.- Przede wszystkim ostrożność.Zawsze.- Otóż to.Dzionek wyjęła linkę ze swojej torby i przywiązała jeden koniec do grubej belki.Następnie uniosła stopę i wybiła małe okienko z ramy.Morveer usłyszał, jak z chlupnięciemwpadło do kanału za budynkiem.- Bardzo zręcznie.Cóż bym bez ciebie zrobił?* * *- Giń! - Siwowłosy ruszył w poprzek kręgu, unosząc nad głową wielki kawał drewna.Dreszcz westchnął razem z tłumem i uskoczył w ostatniej chwili, czując na twarzypodmuch.Niezdarnie chwycił olbrzyma w pasie i obaj potoczyli się po ziemi wzdłużkrawędzi kręgu.- O co ci, kurwa, chodzi? - syknął przeciwnikowi do ucha.- O zemstę! - Siwowłosy uderzył go kolanem w bok i zrzucił z siebie.Dreszcz zatoczył się, ale szybko odzyskał równowagę, cały czas głowiąc się, czymmógł zawinić temu człowiekowi.- Zemstę? Za co, ty szalony draniu?- Za Uffrith! - Siwowłosy tupnął potężną stopą, pozorując atak, a Dreszcz odskoczył,zerkając ponad krawędzią tarczy.- Co? Przecież tam nikt nie zginął!- Jesteś pewien?- Dwóch ludzi na nabrzeżu, ale.- Mój brat! Miał dopiero czternaście lat!- Nie miałem z tym nic wspólnego, śmierdzielu! To Czarny Dow zabijał!- Czarnego Dowa tutaj nie ma, a ja przyrzekłem matce, że ktoś za to zapłaci
[ Pobierz całość w formacie PDF ]