[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Potem znów zaklął na byka, strzepnął ku niemu muletą i odchylił się przed szarżą, stojąc twardo na nogach i okręcając muletę, a tłum wył za każdym takim zwrotem.Kiedy przeszedł do zabijania, uczynił wszystko jednym rzutem.Byk stał na wprost niego i przyglądał mu się z nienawiścią.Villalta wyciągnął szpadę z fałd mulety i zmierzył się tym samym ruchem, zawołał na byka: “Toro! Toro!", a byk zaszarżował i Villalta też zaszarżował, i na chwilę stopili się w jedno.Villalta stopił się w jedno z bykiem i już było po wszystkim.Villalta stał wyprostowany, a czerwona rękojeść szpady sterczała tępo spomiędzy łopatek byka.Villalta stał z ręką podniesioną do tłumu, byk chlustał krwią, patrzał prosto na Villalta, a nogi uginały się pod nim.ŚNIEŻNY SZLAKWagonik kolejki zachybotał się po raz ostatni i stanął.Nie mógł jechać dalej: śnieg grubą warstwą przysypał tor.Wichura smagająca obnażone stoki góry zbiła śnieg w twardą skorupę.W wagoniku bagażowym Nick smarował narty; potem wsunął buty w żelazne uchwyty i zacisnął klamry wiązań.Bokiem wyskoczył z wagoniku, obrócił się i pochylony, ciągnąc za sobą kijki, pomknął w dół zbocza.Na bieli poniżej zjawiał się, niknął i znów zjawiał się George.Pęd powietrza, raptowny spadek, szalony zjazd falistą stromizną góry zacierały wszystkie myśli.Po całym ciele rozchodziło się tylko cudowne uczucie pędu i żeglowania w powietrzu.Nick wyprostował się na krótkim przeciwstoku; po chwili śnieg znowu zaczął mu uciekać spod nart, chłopiec mknął w dół, coraz szybciej i szybciej ostatnim, długim i stromym odcinkiem zbocza.Zgięty tak bardzo, że prawie siedział na deskach, usiłując obniżyć jak najbardziej środek ciężkości, omiatany śniegiem, niby w piaskowej burzy, wiedział, że utrzymuje zbyt dużą szybkość.Ale utrzymywał ją.Nie chciał z niej zrezygnować i przewrócić się.Aż trafił na zawianą śniegiem muldę.Przekoziołkował kilka razy w plątaninie nart, czując się jak postrzelony królik.Wreszcie utknął w miejscu - nogi mu się poplątały, nos i uszy miał pełne śniegu, deski sterczały ku niebu.Poniżej na zboczu stał George otrzepując energicznie śnieg z wiatrówki.- Wspaniale leciałeś, Nick! - zawołał.- Paskudny miękki śnieg w tej muldzie.Mnie też przyłapało.- A jak jest na spadzie? - spytał Nick.Leżąc na plecach odpiął i zrzucił narty, potem wstał.- Trzymaj się lewej strony.Dobry, szybki zjazd.Na samym dole musisz zajechać chrystianią, bo dalej stoi płot.- Poczekaj chwilkę, zjedziemy razem.- Nie, ty jedź pierwszy.Chcą zobaczyć, jak ci pójdzie.Nick Adams minął George'a, którego plecy i jasna czupryna były jeszcze ośnieżone, zjechał na samą krawędź spadu i szusem pomknął w dół.Gwizd powietrza mieszał się z krystalicznym pyłem śnieżnym: Nick zdawał się wznosić i opadać na wielkich śnieżnych garbach.W dole, szusując na płot, trzymał się lewej strony, kolana ścisnął mocno razem, obrócił się całym ciałem, jakby dokręcał śrubę; narty zarzuciły ostro w prawo, wzbijając tuman śniegu.Stracił szybkość równolegle do stoku - wzgórza i drucianego płotu.Spojrzał w górę, George zjeżdżał telemarkiem, w przyklęku.Jedną - nogę wysunął i przygiął, drugą ciągnął za sobą.Kijki w dłoniach przypominały cieniutkie nóżki pająka - gdzie musnęły powierzchnię śniegu, tam kotłowały się małe obłoczki.Zbliżył się pięknym łukiem w prawo, w przyklęku, pochylony - jedna noga wyrzucona do przodu, druga w tyle, ciało opierało się prącej na zewnątrz sile, oba kijki niby linie świetlne akcentowały zakręt.Wszystko okrywał tuman śniegu.- Bałem się chrystianii - powiedział George.- Śnieg za głęboki.Tyś zjechał wspaniale.- Z moją nogą nie mogę telemarkiem - powiedział Nick.Nick przydusił nartą drut ogrodzenia i George przeszedł górą.Nick ruszył za nim w stronę drogi.Z wysiłkiem, miarowo, energicznie posuwali się droga wiodącą w las
[ Pobierz całość w formacie PDF ]